Od
zawsze byłam niepokorna. Od zawsze nienawidziłam, kiedy mnie ktoś
poprawiał. Nie cierpiałam być krytykowana, zresztą, kto lubi?
Byłam (i nadal jestem) jedynaczką i zawsze chciałam mieć rację.
W pewnym sensie byłam trochę egoistką, bo nigdy nie musiałam
się z nikim dzielić, również racją.
Uważałam,
że metody wychowawcze moich rodziców są beznadziejne i „kiedy ja
będę miała dzieci to...” To „to” nadeszło wcześniej niż
sądziłam. Miałam 21 lat, kiedy urodziłam Najstarszą. Byłam
totalnie „zielona”, miałam pstro w głowie, ale byłam zawzięta,
żeby udowodnić światu, jak sobie doskonale poradzę. Dopiero po
latach widzę, jak wiele błędów popełniłam, jak bardzo wspierali
mnie rodzice, choć wtedy wcale mi się tak nie wydawało. Czy wtedy
dostałam lekcję życia? Chyba wtedy jeszcze nie. Dziecko jeździło
na weekend do babci, w ciągu tygodnia często bywała z drugimi
dziadkami. A ja w zasadzie miałam wolną rękę. Nie, nie odczułam
bardzo zmiany. Poza tym Pierworodna była dosyć łatwym w obsłudze
niemowlakiem, a potem dzieckiem. Dobrze radziła sobie w żłobku i
przedszkolu. Oczywiście przypisywałam sobie te zasługi. Dopiero,
kiedy poszła do szkoły, dostałam po głowie. Okazało się, że za
Chiny ludowe nie będzie pamiętała o zadaniach domowych,
sprawdzianach ani nawet drugim śniadaniu. Przeszliśmy prawdziwe
męki na początku podstawówki. Wtedy pierwszy raz bardzo mocno
odczułam, że jestem matką i że na mnie spoczywa odpowiedzialność.
To było bardzo trudne. To było trudniejsze niż cokolwiek do tej
pory.
Kiedy
stan „podstawówkowy” zaczął się powoli normować, co nie
oznacza, że wszystko szło gładko i Dziecko nagle dostało
olśnienia i zaczęło nad wszystkim panować, pojawiła się na
świecie Średnia. Phi! Co to dla mnie?! Drugie dziecko, spoko,
przecież już wszystko wiem o macierzyństwie. W końcu już jedno
„odchowałam” trochę. Muszę tylko zadbać o dobry poród i
karmienie piersią, a wtedy to już będę mamą idealną, proste. No
i w zasadzie częściowo było prosto. Poród poszedł jak po maśle,
początek karmienia miód-malina. Jestem mamą doskonałą!
Chwilowo... Nagle ni stąd, ni zowąd zaczęły się problemy z
karmieniem. Średnia rzucała się przy piersi jak bym ją wrzątkiem
chciała poić. Straciłam grunt pod nogami... Jak to? Przecież
robię wszystko zgodnie z tym, czego się uczyłam i co jest
napisane... Przecież wiem, jak opiekować się dzieckiem! Zresztą
dziecko to dziecko, śpi, je, kąpie się i znowu je i śpi. Nie
wiem, jak przetrwałyśmy ten ciężki czas, ale udało się. Nie
powiem, miałam z tego satysfakcję, ale tylko my dwie (i może mój
Mąż) wiemy, ile nas to kosztowało. Był też długi czas
chorowania, kiedy poszła do żłobka. Zawsze się śmiałam, że
kiedy Najstarsza chorowała, to była chwila spokoju, bo to był
jedyny czas, kiedy ona się choć na chwilę zatrzymywała. Średnia
była totalnym przeciwieństwem. Choroba to był koszmar – katar,
płacz, wymioty, nieprzespane noce, no ciężko! Poza tym teraz obok
małej Dzieweczki była druga, dorastająca, równie często
upominająca się o swoje prawa. Trzeba było znaleźć czas dla nich
obu. Co nierozerwalnie związane jest zawsze z ograniczeniem czasu
własnego, który przecież trochę się skurczył. Ale robiliśmy
to, bo jak można inaczej?
W
międzyczasie prowadziłam rozmowy z koleżanką o jej córce –
starszej od mojej Najstarszej o 3 lata. Zdawało się, że to
niewiele. Moja Najstarsza wtedy wydawała mi się święta w
porównaniu. Ona ze mną rozmawia, dzieli się swoimi problemami,
pyta, nie zamyka się w pokoju, nie ma problemu z Internetem – ja
to mam szczęście! A może właśnie nie? Może to moja zasługa, bo
tak ją wychowałam? Ha ha ha! Dobre! Guzik prawda. Szybko się o tym
przekonałam. Z miesiąca na miesiąc dostrzegałam symptomy, o
których słyszałam od koleżanki... Kolejny cios! Wcale nie jestem
taka dobra w te klocki... Wcale mnie nic nie ominie... I nie omija :)
Ale
to jeszcze nie był koniec.
Średnia
trochę podrosła. Była na tyle duża, że mogliśmy wrócić do
dorosłego życia. I było cudownie! Koncerty, nowi znajomi, nowi
przyjaciele, prawie co tydzień byliśmy na imprezie, poznawaliśmy
ludzi, którzy byli naszymi idolami, robiliśmy sobie fotki,
umawialiśmy się na następny raz, piliśmy, na drugi dzień
cierpieliśmy, ale było cudownie! Nasze życie było takie, jak
chcieliśmy (przynajmniej w tym momencie), żeby było.
I
nagle cios! Dwie kreski! To niemożliwe!
Ale
tak było i trzeba było się z tym zmierzyć. W jednym momencie
świat odwrócił się o 180 stopni. Wszystko się zmieniło. Poza
moim gdzieś tam w środku głosem, że znowu „phi, trzecie
dziecko, czymże ono może mnie zaskoczyć?” Poród – phi,
pójdzie jeszcze łatwiej niż przy Średniej, a obsługa? Z takim
doświadczeniem, to mało kto może mi podskoczyć. I wszystko się,
za przeproszeniem, posrało. Całe moje wyobrażenie o wspaniałym
porodzie, w którym miałam tak nad wszystkim panować, po którym
miałam poczuć tą cudowną euforię, poszło się paść! Mała (no
właśnie, znowu dziewczyna!) postanowiła wyjść wtedy, kiedy Ona
uznała za stosowne, czyli 7 tygodni wcześniej. I od tej pory
wyobrażenie o mojej wiedzy na temat dzieci, ich wychowania,
zachowania, przyzwyczajeń i rytmu dnia staje się coraz bardziej
realne, to znaczy uświadamiam sobie, że ja nic nie wiem!
Dwie
poprzednie Córki spały po kilka godzin, Ta prawie od początku
niemalże nie potrzebowała snu. Tamte były dość sceptycznie
nastawione do piersi, Najmłodsza uwielbia w ten sposób spędzać
wolny czas... Przy starszych nie wiedziałam w ogóle, co to znaczy
ząbkowanie, teraz każdy ząb okupujemy gorączką, krwią i
absolutnym brakiem apetytu. Już teraz wiem, że choćbym przeczytała
wszystkie książki świata, to i tak nie dowiem się wszystkiego.
Moje dzieci nauczyły mnie, że życie nigdy nie układa się tak,
jak sobie zaplanujesz. Jeśli coś może pójść nie tak – właśnie
to nastąpi. A jedyne co możesz zrobić, to spojrzeć na to z boku i
się dostosować. Nie da się muru przebić łbem, choćby był
najtwardszy. Macierzyństwo to dla mnie największa i najlepsza
lekcja pokory, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam. Ale nie żałuję
jej, zmieniła mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz