wtorek, 10 lutego 2015

Lekcja pokory

Od zawsze byłam niepokorna. Od zawsze nienawidziłam, kiedy mnie ktoś poprawiał. Nie cierpiałam być krytykowana, zresztą, kto lubi? Byłam (i nadal jestem) jedynaczką i zawsze chciałam mieć rację. W pewnym sensie byłam trochę egoistką, bo nigdy nie musiałam się z nikim dzielić, również racją.
Uważałam, że metody wychowawcze moich rodziców są beznadziejne i „kiedy ja będę miała dzieci to...” To „to” nadeszło wcześniej niż sądziłam. Miałam 21 lat, kiedy urodziłam Najstarszą. Byłam totalnie „zielona”, miałam pstro w głowie, ale byłam zawzięta, żeby udowodnić światu, jak sobie doskonale poradzę. Dopiero po latach widzę, jak wiele błędów popełniłam, jak bardzo wspierali mnie rodzice, choć wtedy wcale mi się tak nie wydawało. Czy wtedy dostałam lekcję życia? Chyba wtedy jeszcze nie. Dziecko jeździło na weekend do babci, w ciągu tygodnia często bywała z drugimi dziadkami. A ja w zasadzie miałam wolną rękę. Nie, nie odczułam bardzo zmiany. Poza tym Pierworodna była dosyć łatwym w obsłudze niemowlakiem, a potem dzieckiem. Dobrze radziła sobie w żłobku i przedszkolu. Oczywiście przypisywałam sobie te zasługi. Dopiero, kiedy poszła do szkoły, dostałam po głowie. Okazało się, że za Chiny ludowe nie będzie pamiętała o zadaniach domowych, sprawdzianach ani nawet drugim śniadaniu. Przeszliśmy prawdziwe męki na początku podstawówki. Wtedy pierwszy raz bardzo mocno odczułam, że jestem matką i że na mnie spoczywa odpowiedzialność. To było bardzo trudne. To było trudniejsze niż cokolwiek do tej pory.
Kiedy stan „podstawówkowy” zaczął się powoli normować, co nie oznacza, że wszystko szło gładko i Dziecko nagle dostało olśnienia i zaczęło nad wszystkim panować, pojawiła się na świecie Średnia. Phi! Co to dla mnie?! Drugie dziecko, spoko, przecież już wszystko wiem o macierzyństwie. W końcu już jedno „odchowałam” trochę. Muszę tylko zadbać o dobry poród i karmienie piersią, a wtedy to już będę mamą idealną, proste. No i w zasadzie częściowo było prosto. Poród poszedł jak po maśle, początek karmienia miód-malina. Jestem mamą doskonałą! Chwilowo... Nagle ni stąd, ni zowąd zaczęły się problemy z karmieniem. Średnia rzucała się przy piersi jak bym ją wrzątkiem chciała poić. Straciłam grunt pod nogami... Jak to? Przecież robię wszystko zgodnie z tym, czego się uczyłam i co jest napisane... Przecież wiem, jak opiekować się dzieckiem! Zresztą dziecko to dziecko, śpi, je, kąpie się i znowu je i śpi. Nie wiem, jak przetrwałyśmy ten ciężki czas, ale udało się. Nie powiem, miałam z tego satysfakcję, ale tylko my dwie (i może mój Mąż) wiemy, ile nas to kosztowało. Był też długi czas chorowania, kiedy poszła do żłobka. Zawsze się śmiałam, że kiedy Najstarsza chorowała, to była chwila spokoju, bo to był jedyny czas, kiedy ona się choć na chwilę zatrzymywała. Średnia była totalnym przeciwieństwem. Choroba to był koszmar – katar, płacz, wymioty, nieprzespane noce, no ciężko! Poza tym teraz obok małej Dzieweczki była druga, dorastająca, równie często upominająca się o swoje prawa. Trzeba było znaleźć czas dla nich obu. Co nierozerwalnie związane jest zawsze z ograniczeniem czasu własnego, który przecież trochę się skurczył. Ale robiliśmy to, bo jak można inaczej?
W międzyczasie prowadziłam rozmowy z koleżanką o jej córce – starszej od mojej Najstarszej o 3 lata. Zdawało się, że to niewiele. Moja Najstarsza wtedy wydawała mi się święta w porównaniu. Ona ze mną rozmawia, dzieli się swoimi problemami, pyta, nie zamyka się w pokoju, nie ma problemu z Internetem – ja to mam szczęście! A może właśnie nie? Może to moja zasługa, bo tak ją wychowałam? Ha ha ha! Dobre! Guzik prawda. Szybko się o tym przekonałam. Z miesiąca na miesiąc dostrzegałam symptomy, o których słyszałam od koleżanki... Kolejny cios! Wcale nie jestem taka dobra w te klocki... Wcale mnie nic nie ominie... I nie omija :)
Ale to jeszcze nie był koniec.
Średnia trochę podrosła. Była na tyle duża, że mogliśmy wrócić do dorosłego życia. I było cudownie! Koncerty, nowi znajomi, nowi przyjaciele, prawie co tydzień byliśmy na imprezie, poznawaliśmy ludzi, którzy byli naszymi idolami, robiliśmy sobie fotki, umawialiśmy się na następny raz, piliśmy, na drugi dzień cierpieliśmy, ale było cudownie! Nasze życie było takie, jak chcieliśmy (przynajmniej w tym momencie), żeby było.
I nagle cios! Dwie kreski! To niemożliwe!
Ale tak było i trzeba było się z tym zmierzyć. W jednym momencie świat odwrócił się o 180 stopni. Wszystko się zmieniło. Poza moim gdzieś tam w środku głosem, że znowu „phi, trzecie dziecko, czymże ono może mnie zaskoczyć?” Poród – phi, pójdzie jeszcze łatwiej niż przy Średniej, a obsługa? Z takim doświadczeniem, to mało kto może mi podskoczyć. I wszystko się, za przeproszeniem, posrało. Całe moje wyobrażenie o wspaniałym porodzie, w którym miałam tak nad wszystkim panować, po którym miałam poczuć tą cudowną euforię, poszło się paść! Mała (no właśnie, znowu dziewczyna!) postanowiła wyjść wtedy, kiedy Ona uznała za stosowne, czyli 7 tygodni wcześniej. I od tej pory wyobrażenie o mojej wiedzy na temat dzieci, ich wychowania, zachowania, przyzwyczajeń i rytmu dnia staje się coraz bardziej realne, to znaczy uświadamiam sobie, że ja nic nie wiem!

Dwie poprzednie Córki spały po kilka godzin, Ta prawie od początku niemalże nie potrzebowała snu. Tamte były dość sceptycznie nastawione do piersi, Najmłodsza uwielbia w ten sposób spędzać wolny czas... Przy starszych nie wiedziałam w ogóle, co to znaczy ząbkowanie, teraz każdy ząb okupujemy gorączką, krwią i absolutnym brakiem apetytu. Już teraz wiem, że choćbym przeczytała wszystkie książki świata, to i tak nie dowiem się wszystkiego. Moje dzieci nauczyły mnie, że życie nigdy nie układa się tak, jak sobie zaplanujesz. Jeśli coś może pójść nie tak – właśnie to nastąpi. A jedyne co możesz zrobić, to spojrzeć na to z boku i się dostosować. Nie da się muru przebić łbem, choćby był najtwardszy. Macierzyństwo to dla mnie największa i najlepsza lekcja pokory, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam. Ale nie żałuję jej, zmieniła mnie. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz