wtorek, 25 sierpnia 2015

Teoretycznie możliwa katastrofa, czyli wakacje z dziećmi

Wakacje dobiegają końca. Dzieci wracają do instytucji (czyt. przedszkole, żłobek, szkoła). Nadszedł czas na podsumowanie tego czasu.
Na początku muszę zaznaczyć, że były to jedne z nielicznych wakacji, podczas których i po których czułam się autentycznie wypoczęta. Wcale nie fizycznie, bo przy naszej gromadce się nie da, ale psychicznie. Głowa była wolna od problemów dnia codziennego, pracy zawodowej i systemu.
Zaplanowaliśmy urlop świadomie unikając wszelkich ułatwień, co okazało się najlepszą decyzją i poskutkowało tym, że można ten czas uznać za „bardzo dobry”!
Do rzeczy.
Wybraliśmy się nad morze. Nad Bałtyk. To nasz standard. Jakoś nie potrafimy sobie tego odmówić na rzecz „ciepłych krajów”. Sama nie wiem dlaczego, ale kiedy nadchodzi lato i wybór miejsca, w które się udamy, to zawsze pada na polskie wybrzeże. I nic nie jest w stanie nas zniechęcić – ani kapryśna pogoda, ani zimne morze, ani rzekomo wysokie ceny – kochamy nasz Bałtyk bezwarunkowo i koniec.

Więc to był pierwszy wybór, który nie miał nic wspólnego z wygodą. Bo przecież łatwiej pojechać na południe, gdzie pogoda najczęściej jest „zagwarantowana”, dzieci siedzą cały dzień w wodzie, rodzice mogą odetchnąć zerkając na swoje pociechy z rozgrzanej plaży z egzotycznymi drinkami w rękach. Jednym słowem – bajka. U nas bajki nie było, co najwyżej dosyć słaba proza, a przynajmniej na to się zapowiadało. Przez całą drogę (czyli 670 km) pogoda nie rozpieszczała, lało, wiało (wiało tak, że po przyjeździe na miejsce bolały ręce od walki z wpływem wiatru na samochód!) i generalnie temperaturowo też słabo. Na miejscu również nie było lepiej. Mżyło, było zachmurzone jak fiks i wiatr taki, że chciało głowę urwać. Ale dobrze, dojechaliśmy szczęśliwie! Zawsze po przyjeździe nad morze dostajemy takiego mocnego zastrzyku z endorfin, który zazwyczaj mobilizuje organizm do wykrzesania pozytywnej energii mimo nieprzespanej nocy. Tak też się stało, więc nie straciliśmy zapału.

No to teraz wybór numer dwa – miejsce noclegu. W zeszłym roku dokonaliśmy zakupu namiotu, więc nawet nie przyszło nam do głowy, żeby rezerwować kwaterę – jasnym było, że jedziemy na kemping! Pewnie, że przyjemnie byłoby wejść do suchego, przytulnego pokoju, spokojnie się rozpakować, wypocząć. Ale nie my. My musieliśmy poczekać najpierw aż zwolni się miejsce na nasz, faktycznie, nie najmniejszych rozmiarów namiot, i dopiero go sobie postawić. Nie wiem, czy ktokolwiek z Was próbował kiedyś postawić 6-osobowy, tunelowy namiot podczas wichury...? Pilnując jeszcze dwójki mniejszych dzieci... To jest dopiero wyczyn! W życiu by nam się nie udało, gdyby nie pomoc „sąsiadów”! Od razu ten złapał, tamten potrzymał, ten doradził, z tym się przeszło na „ty”, z tym się już rozmawia o dzieciach... tak że człowiek nie wiedział nawet, kiedy niby-chałupka stanęła. Ale bez ich wsparcia nie byłoby szans.

I teraz powstało pytanie „jak to będzie?” Jeśli pogoda się nie zmieni szybko, to jak damy radę? Przecież dzieci w życiu nie usiedzą w namiocie (no może w wyjątkiem najstarszej, dla której wi-fi rekompensuje wszystkie inne niedogodności). I co? Pogoda nie zmieniła się przez tydzień! Wiało, było zimno, na zmianę z przebłyskami słońca padał deszcz, a dzieci miały to głęboko gdzieś. Pokuszę się o stwierdzenie, że to bardziej nam warunki atmosferyczne dawały się w kość niż młodzieży. Budziły się rano (rano??? jak dla nich to w południe – godzina 9.00 to był standard, w życiu tak w domu nie było!) i od razu hajda na pole, zwane w innych rejonach dworem, podwórzem lub świeżym powietrzem. Kiedy padało – dostawały peleryny, kiedy wiało – czapkę i ciepłe ubranie. I to wystarczyło, dzieci zawsze znajdą sobie coś ciekawego do roboty, nie potrzebują idealnej, słonecznej pogody, tylko... swobody! A namiot zapewnia to w stu procentach, siłą rzeczy musisz z niego wyjść, choćby do toalety, choćby umyć zęby, choćby po jedzenie do lodówki, po czyste ubranie z samochodu, bo przecież nie da się wszystkiego w nim zmieścić. Zdarzało się (zresztą chyba najczęściej tak było), że dzieci jadły śniadanie w biegu, bo przecież koledzy już są na placu zabaw, już czekają, zaglądają, nawołują, kuszą dobrą zabawą. Baaardzo to niepedagogiczne! Baaaardzo to niezdrowe! Przecież dzieci powinny spokojnie usiąść i zjeść. Jasne... :)

Punktem numer trzy, który powinien nam utrudnić wypoczynek był... 21. Przystanek Woodstock. Bardzo spontanicznie podjęliśmy decyzję, że wybierzemy się nań w tym roku. Zresztą po raz pierwszy!!! Z dziećmi oczywiście, bo po pierwsze: i tak nie mielibyśmy ich z kim zostawić, a po drugie: był to wypad znad morza. Nie powiem, że nie obawiałam się trochę. W końcu festiwal ten sławny jest tyloma różnymi historiami, niekoniecznie takimi, których dzieci powinny być świadkami, że trudno pozbyć się choć lekkiego uczucia lęku. Jednak chęć zobaczenia (dla mnie w końcu po 1,5 roku) ulubionych zespołów na żywo, a innych w ogóle po raz pierwszy, zminimalizowała strach i … pojechaliśmy. I... było cudownie! Niesamowita, nie dająca się opisać atmosfera, wszechobecna życzliwość, świetna organizacja i, może to dziwne, ale po prostu poczucie bezpieczeństwa. W tym półmilionowym miasteczku czuliśmy się naprawdę bezpiecznie! A o maluchy to już obawiałam się najmniej. Wszyscy (bez względu na stan upojenia) okazywali im niezwykły szacunek, przed wózkiem natychmiast rozstępowały się tłumy ułatwiając swobodny przejazd (w życiu w moim mieście nikt nie ustąpił mi miejsca, kiedy szłam z wózkiem). Dzieci budziły uśmiech na twarzy najbardziej wytatuowanych osobników. Naprawdę było to niezwykłe przeżycie. A same dzieciaki? Świetnie się bawiły! Tańczyły, patrzyły, słuchały, kiedy chciały jadły, kiedy chciały piły (najmłodsze oczywiście „cycy”, nie ważne, że w pobliżu sceny ;) ), a kiedy chciały spały – Najmłodsza w wózku, Średnia w śpiworze na karimacie. Zobaczyliśmy, co chcieliśmy zobaczyć, usłyszeliśmy, czego pragnęliśmy i wróciliśmy szczęśliwie do „domu”, czyli pod namiot. Tekst Średniej o godzinie 2.30 (w nocy) po przyjeździe, jesteśmy zmęczeni po całym dniu, niewyspani, a Ona mówi: To co, idziemy się kąpać? Mówimy jej, że jest późno, zimno i w ogóle, ale ona uparcie twierdziła, że przecież przed spaniem trzeba się wykąpać! Jednak byliśmy wyrodni i posłaliśmy ją spać bez kąpania. Przeżyła i ma się dobrze.

Podobnie nie ułatwialiśmy sobie życia jeśli chodzi o organizację posiłków. O ile sprawa ze śniadaniami i kolacjami jest prosta (choć pierwszy omlet na kuchence elektrycznej niezapomniany – grubość 3 cm!), to z obiadami jest o tyle trudniej, że albo trzeba ugotować, albo gdzieś pójść. Z gotowaniem w warunkach namiotowych prosto nie jest w ogóle, ale to nic w porównaniu do przekonania latorośli do zjedzenia tego, co się ugotowało. Nie da się przecież na okrągło jeść makaronu z serem... Jednak już w domu przygotowaliśmy się na to. Nie... nie nabraliśmy setki słoików z ulubionymi potrawami dzieci. Podjęliśmy decyzję następująco: chcesz jeść – to jedz, nie chcesz – będziesz chodzić głodna! I czasem jadły, a czasem nie. Czasem dziubnęły odrobinkę, a czasem zjadły za dwóch, jak w przypadku Najmłodszej kiedy zjadła całego świeżo złowionego dorsza i jeszcze wzięła się za drugiego. Co prawda z systematycznością miało to niewiele wspólnego, ale mam wrażenie, że wszyscy dzięki temu byli zadowoleni.

Mogłabym tak opisywać te nasze wakacje w nieskończoność, bo zdarzeń z dziećmi w roli głównej było wiele. Jednak najważniejsze jest sedno. Na tych wakacjach odrzuciliśmy schematy. Odrzuciliśmy trzymanie się planu i poszliśmy na żywioł. Oczywiście przewidywaliśmy wcześniej różne problemy, sytuacje i wcześniej staraliśmy się znajdować rozwiązania, jednak wiadomo, że z dziećmi nie da się wszystkiego przewidzieć. Kiedy coś się działo – „szyliśmy”, kiedy coś szło inaczej niż myśleliśmy, znajdowaliśmy plan B. Spędziliśmy nad morzem dwa tygodnie – pierwszy tydzień pogodowo był bardzo średni (żeby nie powiedzieć beznadziejny), zaś drugi wymarzony – słońce, plaża, ciepły, spokojny Bałtyk. Noce były przeraźliwie zimne – temperatura spadała prawdopodobnie (bo przecież nie mieliśmy termometrów) poniżej 10 st. C. Ale były to niezapomniane, wspaniałe i niezwykle udane wakacje, których takie szczegóły jak pogoda czy niejedzenie dzieci nie były w stanie zepsuć. Chcę przez to powiedzieć, że czasem dobrze jest pozbyć się ze swojego życia utartych schematów, przestać kurczowo trzymać się określonych pór posiłków, snu itp. Na wakacjach to nie ma sensu! Co z tego, że kilkulatek biega po polu namiotowych do godziny 22.30?? Wszystkie inne z nim biegają! Co z tego, że maluch dzisiaj zjadł na obiad garść frytek? Nadrobi jutro kobiałką malin! I co z tego, że siedzi w morzu tak długo aż jej usta sinieją? Przecież my robiliśmy to samo! Za Chiny Ludowe nie dało się nas stamtąd wyciągnąć!
Powiem tak, jeśli chcecie spędzić wakacje z dziećmi i wypocząć na nich – pozbądźcie się zasad, mało planujcie i działajcie instynktownie. U nas się sprawdziło i u Was też się uda! Polecam :)