Wakacje
dobiegają końca. Dzieci wracają do instytucji (czyt. przedszkole,
żłobek, szkoła). Nadszedł czas na podsumowanie tego czasu.
Na
początku muszę zaznaczyć, że były to jedne z nielicznych
wakacji, podczas których i po których czułam się autentycznie
wypoczęta. Wcale nie fizycznie, bo przy naszej gromadce się nie da,
ale psychicznie. Głowa była wolna od problemów dnia codziennego,
pracy zawodowej i systemu.
Zaplanowaliśmy
urlop świadomie unikając wszelkich ułatwień, co okazało się
najlepszą decyzją i poskutkowało tym, że można ten czas uznać
za „bardzo dobry”!
Do
rzeczy.
Wybraliśmy
się nad morze. Nad Bałtyk. To nasz standard. Jakoś nie potrafimy
sobie tego odmówić na rzecz „ciepłych krajów”. Sama nie wiem
dlaczego, ale kiedy nadchodzi lato i wybór miejsca, w które się
udamy, to zawsze pada na polskie wybrzeże. I nic nie jest w stanie
nas zniechęcić – ani kapryśna pogoda, ani zimne morze, ani
rzekomo wysokie ceny – kochamy nasz Bałtyk bezwarunkowo i koniec.
Więc
to był pierwszy wybór, który nie miał nic wspólnego z wygodą.
Bo przecież łatwiej pojechać na południe, gdzie pogoda
najczęściej jest „zagwarantowana”, dzieci siedzą cały dzień
w wodzie, rodzice mogą odetchnąć zerkając na swoje pociechy z
rozgrzanej plaży z egzotycznymi drinkami w rękach. Jednym słowem –
bajka. U nas bajki nie było, co najwyżej dosyć słaba proza, a
przynajmniej na to się zapowiadało. Przez całą drogę (czyli 670
km) pogoda nie rozpieszczała, lało, wiało (wiało tak, że po
przyjeździe na miejsce bolały ręce od walki z wpływem wiatru na
samochód!) i generalnie temperaturowo też słabo. Na miejscu
również nie było lepiej. Mżyło, było zachmurzone jak fiks i
wiatr taki, że chciało głowę urwać. Ale dobrze, dojechaliśmy
szczęśliwie! Zawsze po przyjeździe nad morze dostajemy takiego
mocnego zastrzyku z endorfin, który zazwyczaj mobilizuje organizm do
wykrzesania pozytywnej energii mimo nieprzespanej nocy. Tak też się
stało, więc nie straciliśmy zapału.
No
to teraz wybór numer dwa – miejsce noclegu. W zeszłym roku
dokonaliśmy zakupu namiotu, więc nawet nie przyszło nam do głowy,
żeby rezerwować kwaterę – jasnym było, że jedziemy na kemping!
Pewnie, że przyjemnie byłoby wejść do suchego, przytulnego
pokoju, spokojnie się rozpakować, wypocząć. Ale nie my. My
musieliśmy poczekać najpierw aż zwolni się miejsce na nasz,
faktycznie, nie najmniejszych rozmiarów namiot, i dopiero go sobie
postawić. Nie wiem, czy ktokolwiek z Was próbował kiedyś postawić
6-osobowy, tunelowy namiot podczas wichury...? Pilnując jeszcze
dwójki mniejszych dzieci... To jest dopiero wyczyn! W życiu by nam
się nie udało, gdyby nie pomoc „sąsiadów”! Od razu ten
złapał, tamten potrzymał, ten doradził, z tym się przeszło na
„ty”, z tym się już rozmawia o dzieciach... tak że człowiek
nie wiedział nawet, kiedy niby-chałupka stanęła. Ale bez ich
wsparcia nie byłoby szans.
I
teraz powstało pytanie „jak to będzie?” Jeśli pogoda się nie
zmieni szybko, to jak damy radę? Przecież dzieci w życiu nie
usiedzą w namiocie (no może w wyjątkiem najstarszej, dla której
wi-fi rekompensuje wszystkie inne niedogodności). I co? Pogoda nie
zmieniła się przez tydzień! Wiało, było zimno, na zmianę z
przebłyskami słońca padał deszcz, a dzieci miały to głęboko
gdzieś. Pokuszę się o stwierdzenie, że to bardziej nam warunki
atmosferyczne dawały się w kość niż młodzieży. Budziły się
rano (rano??? jak dla nich to w południe – godzina 9.00 to był
standard, w życiu tak w domu nie było!) i od razu hajda na pole,
zwane w innych rejonach dworem, podwórzem lub świeżym powietrzem.
Kiedy padało – dostawały peleryny, kiedy wiało – czapkę i
ciepłe ubranie. I to wystarczyło, dzieci zawsze znajdą sobie coś
ciekawego do roboty, nie potrzebują idealnej, słonecznej pogody,
tylko... swobody! A namiot zapewnia to w stu procentach, siłą
rzeczy musisz z niego wyjść, choćby do toalety, choćby umyć
zęby, choćby po jedzenie do lodówki, po czyste ubranie z
samochodu, bo przecież nie da się wszystkiego w nim zmieścić.
Zdarzało się (zresztą chyba najczęściej tak było), że dzieci
jadły śniadanie w biegu, bo przecież koledzy już są na placu
zabaw, już czekają, zaglądają, nawołują, kuszą dobrą zabawą.
Baaardzo to niepedagogiczne! Baaaardzo to niezdrowe! Przecież dzieci
powinny spokojnie usiąść i zjeść. Jasne... :)
Punktem
numer trzy, który powinien nam utrudnić wypoczynek był... 21.
Przystanek Woodstock. Bardzo spontanicznie podjęliśmy decyzję, że
wybierzemy się nań w tym roku. Zresztą po raz pierwszy!!! Z
dziećmi oczywiście, bo po pierwsze: i tak nie mielibyśmy ich z kim
zostawić, a po drugie: był to wypad znad morza. Nie powiem, że nie
obawiałam się trochę. W końcu festiwal ten sławny jest tyloma
różnymi historiami, niekoniecznie takimi, których dzieci powinny
być świadkami, że trudno pozbyć się choć lekkiego uczucia lęku.
Jednak chęć zobaczenia (dla mnie w końcu po 1,5 roku) ulubionych
zespołów na żywo, a innych w ogóle po raz pierwszy,
zminimalizowała strach i … pojechaliśmy. I... było cudownie!
Niesamowita, nie dająca się opisać atmosfera, wszechobecna
życzliwość, świetna organizacja i, może to dziwne, ale po prostu
poczucie bezpieczeństwa. W tym półmilionowym miasteczku czuliśmy
się naprawdę bezpiecznie! A o maluchy to już obawiałam się
najmniej. Wszyscy (bez względu na stan upojenia) okazywali im
niezwykły szacunek, przed wózkiem natychmiast rozstępowały się
tłumy ułatwiając swobodny przejazd (w życiu w moim mieście nikt
nie ustąpił mi miejsca, kiedy szłam z wózkiem). Dzieci budziły
uśmiech na twarzy najbardziej wytatuowanych osobników. Naprawdę
było to niezwykłe przeżycie. A same dzieciaki? Świetnie się
bawiły! Tańczyły, patrzyły, słuchały, kiedy chciały jadły,
kiedy chciały piły (najmłodsze oczywiście „cycy”, nie ważne,
że w pobliżu sceny ;) ), a kiedy chciały spały – Najmłodsza w
wózku, Średnia w śpiworze na karimacie. Zobaczyliśmy, co
chcieliśmy zobaczyć, usłyszeliśmy, czego pragnęliśmy i
wróciliśmy szczęśliwie do „domu”, czyli pod namiot. Tekst
Średniej o godzinie 2.30 (w nocy) po przyjeździe, jesteśmy zmęczeni po całym
dniu, niewyspani, a Ona mówi: To co, idziemy się kąpać? Mówimy
jej, że jest późno, zimno i w ogóle, ale ona uparcie twierdziła,
że przecież przed spaniem trzeba się wykąpać! Jednak byliśmy
wyrodni i posłaliśmy ją spać bez kąpania. Przeżyła i ma się
dobrze.
Podobnie
nie ułatwialiśmy sobie życia jeśli chodzi o organizację
posiłków. O ile sprawa ze śniadaniami i kolacjami jest prosta
(choć pierwszy omlet na kuchence elektrycznej niezapomniany –
grubość 3 cm!), to z obiadami jest o tyle trudniej, że albo trzeba
ugotować, albo gdzieś pójść. Z gotowaniem w warunkach
namiotowych prosto nie jest w ogóle, ale to nic w porównaniu do
przekonania latorośli do zjedzenia tego, co się ugotowało. Nie da
się przecież na okrągło jeść makaronu z serem... Jednak już w
domu przygotowaliśmy się na to. Nie... nie nabraliśmy setki
słoików z ulubionymi potrawami dzieci. Podjęliśmy decyzję
następująco: chcesz jeść – to jedz, nie chcesz – będziesz
chodzić głodna! I czasem jadły, a czasem nie. Czasem dziubnęły
odrobinkę, a czasem zjadły za dwóch, jak w przypadku Najmłodszej
kiedy zjadła całego świeżo złowionego dorsza i jeszcze wzięła
się za drugiego. Co prawda z systematycznością miało to niewiele
wspólnego, ale mam wrażenie, że wszyscy dzięki temu byli
zadowoleni.
Mogłabym
tak opisywać te nasze wakacje w nieskończoność, bo zdarzeń z
dziećmi w roli głównej było wiele. Jednak najważniejsze jest
sedno. Na tych wakacjach odrzuciliśmy schematy. Odrzuciliśmy
trzymanie się planu i poszliśmy na żywioł. Oczywiście
przewidywaliśmy wcześniej różne problemy, sytuacje i wcześniej
staraliśmy się znajdować rozwiązania, jednak wiadomo, że z
dziećmi nie da się wszystkiego przewidzieć. Kiedy coś się działo
– „szyliśmy”, kiedy coś szło inaczej niż myśleliśmy,
znajdowaliśmy plan B. Spędziliśmy nad morzem dwa tygodnie –
pierwszy tydzień pogodowo był bardzo średni (żeby nie powiedzieć
beznadziejny), zaś drugi wymarzony – słońce, plaża, ciepły,
spokojny Bałtyk. Noce były przeraźliwie zimne – temperatura
spadała prawdopodobnie (bo przecież nie mieliśmy termometrów)
poniżej 10 st. C. Ale były to niezapomniane, wspaniałe i niezwykle
udane wakacje, których takie szczegóły jak pogoda czy niejedzenie
dzieci nie były w stanie zepsuć. Chcę przez to powiedzieć, że
czasem dobrze jest pozbyć się ze swojego życia utartych schematów,
przestać kurczowo trzymać się określonych pór posiłków, snu
itp. Na wakacjach to nie ma sensu! Co z tego, że kilkulatek biega po
polu namiotowych do godziny 22.30?? Wszystkie inne z nim biegają! Co
z tego, że maluch dzisiaj zjadł na obiad garść frytek? Nadrobi
jutro kobiałką malin! I co z tego, że siedzi w morzu tak długo aż
jej usta sinieją? Przecież my robiliśmy to samo! Za Chiny Ludowe
nie dało się nas stamtąd wyciągnąć!
Powiem
tak, jeśli chcecie spędzić wakacje z dziećmi i wypocząć na nich
– pozbądźcie się zasad, mało planujcie i działajcie
instynktownie. U nas się sprawdziło i u Was też się uda! Polecam
:)