Temat
bardzo banalny, ale na czasie – CHOROBY! W tym momencie jedynym
osobnikiem, który w domu się jeszcze nie poddał jest Najstarsza.
Dopadła nas infekcja, prawdopodobnie wirusowa, bo przenosi się
bardzo szybko. Nie pamiętam, kiedy byliśmy chorzy, ale w końcu i
nas dosięgnęło. Z drugiej strony nie znam rodziny, która nie
chorowałaby, mając w domu co najmniej jedno dziecko uczęszczające
do jakiejś instytucji (żłobek, przedszkole, szkoła) – u nas
trzy różne.
W
związku z takim stanem rzeczy nasunęła mi się pewna refleksja –
każdy rodzic jest jednocześnie eksperymentatorem, a obiektem
eksperymentu są dzieci. Owszem, jest wiele osób i źródeł wokół,
które wpływają na podejmowane przez nas decyzje, ale jednak
ostateczna należy zawsze do rodzica. Pewnie, że warto słuchać
lekarzy, czy porad w „mądrych książkach”, tylko często to nie
wystarcza, a my mamy wrażenie, że powinniśmy zrobić coś więcej,
wypracować swoje metody.
Zauważyłam,
że jeśli chodzi o Najmłodszą, podejmujemy zupełnie inne decyzje
niż w przypadku wcześniejszych dzieci. Nie wiem z czego to wynika.
Z doświadczenia? Z przekory? Nie sądzę, że z ciekawości, bo
jednak nie posunęłabym się do tego, żeby próbować czegoś, do
czego nie jestem przekonana. Chyba zaczęliśmy głębiej wchodzić w
różne zagadnienia zdrowotne, co spowodowało pewną rewolucję w
naszym podejściu do utrzymywania dzieci w zdrowiu.
- SZCZEPIENIE – nie szczepię! Temat bardzo drażliwy i nie zamierzam z nikim wchodzić w dyskusję. Taką podjęliśmy decyzję po przeczytaniu wielu opracowań, artykułów, wyników badań. Stwierdziłam, że nie wierzę w ich skuteczność, a obawiam się mogących się pojawić z powodu nich zagrożeń, więc nie będę tego robić swojemu dziecku, przynajmniej ostatniemu. Wcześniej w ogóle się nad tym nie zastanawiałam, kazali, więc szczepiłam. Nie wiem, jaki to miało wpływ na starsze córki, mam nadzieję, że niezbyt wielki, choć w tym momencie jest to nie do zbadania. Jaki będzie miało na Najmłodszą – podejrzewam, że większej różnicy nie zauważymy. Więc po co szczepić?
- KARMIENIE PIERSIĄ – jak najszybciej się dało i jak najdłużej będzie można. Wywalczyłam w szpitalu, że w trzeciej czy czwartej dobie Najmłodsza była już wyłącznie na piersi, pomimo swojego wcześniactwa. I wyłącznie na tej piersi była do 8 miesiąca życia. Nie rozstawała się z nią. Otrzymywała i nadal dostaje wtedy, kiedy chce. W międzyczasie były próby włączania innych pokarmów, nawet niektóre udane, jednak pierś do roku stanowiła podstawę żywienia. Czy dobrze? Nie wiem! Martwiłam się, codziennie próbowałam przekonywać ją do innych rzeczy. Bez powodzenia. Tolerowała jedynie pierś i koniec. To był jej wybór. Przy tym rosła i rozwijała się prawidłowo. I nagle z dnia na dzień zaczęła jeść wszystko. WSZYSTKO! Wyglądało to tak, jakby właśnie w tym momencie stała się gotowa na inne pokarmy, więc zaczęła je przyjmować. Kiedy tylko ktoś coś przeżuwał, ona natychmiast to chciała. I tak jest do teraz.
- INNE JEDZENIE – Najmłodsza to dziecko, którego nie da się zmusić do jedzenia. Ona je tylko wtedy, kiedy Ona chce i co Ona chce. Więc je nieregularnie. Czy dobrze? Nie wiem! Ale wiem jedno: regularność posiłków kosztem nerwów i zniechęcenia dziecka do jedzenia to zbyt droga impreza. Już to przerabialiśmy. Nie warto! Zdarza się, że po przyjściu ze żłobka jest do wieczora tylko na piersi. Zdarza się, że zje nam połowę zupy z naszego talerza, zagryzie bananem i kromką z pomidorem. Jest różnie. Ale już teraz wiem, że dzieci zmuszane do jedzenia mają do niego bardzo negatywny stosunek. Już lepiej, żeby jadły mniej, a z radością. I tego się trzymamy.
- SPACERY – to nieraz bardzo trudne. Szczególnie, kiedy się wraca zmęczonym po pracy, a tu bierz wózek i jedź. Ale trzeba jeździć! I staramy się to robić codziennie. Owszem są dni, kiedy nie wychodzi, tak jak wczoraj, kiedy ja padłam z powodu przeziębienia, a Tata miał migrenę max i co chwilę gonił na „rozmowy z tygrysami”. Jednak jest to sprawa priorytetowa. I ma dobry wpływ na wszystkich – Najmłodsza się wietrzy, Średnia zużywa nadmiar energii, a my się dotleniamy.
- LEKARZ – dzieci chorują. A dzieci żłobkowe bardzo często. Co wiąże się z kontaktem z lekarzem. Zmieniliśmy lekarza. Przestałam ufać dotychczasowemu po tym, jak dwukrotnie dał Małej antybiotyk, odmawiając zrobienia wymazu. Jeszcze się obruszył, czego my od niego chcemy, bo w gardle u dziecka są trzy rodzaje bakterii, jemu wymaz niepotrzebny, żeby przepisać lek. Pewnie, że niepotrzebny. Będziemy próbować do skutku. Może za piątym razem się uda. Jednak nie dotrzymaliśmy do piątego razu. Kiedy po drugim antybiotyku i trzech dniach w żłobku Najmłodsza znowu była w tych samych miejscach, przepisaliśmy ją do innego lekarza.... który na wstępie zarządził wymaz z gardła i z nosa. I na tej podstawie dopiero przepisał lek. Nie-antybiotyk. Pomogło. Od miesiąca dziecko chodzi do żłobka i owszem, gile wiszą, czasem trochę pokaszle, ale infekcja nie rozwija się bardziej, nie gorączkuje. Jest dobrze!
- GORĄCZKA – to trochę wstyd, że dopiero teraz zainteresowałam się bardziej tym zagadnieniem, ale jak mówią lepiej późno niż wcale. No bo skoro ta gorączka już się pojawia, to chyba po coś jest, nie? Przecież trochę trzeba zaufać naturze, może ona wie, co robi? I wychodzi na to, że bardzo dobrze wie, co robi. Ale my, w naszych czasach, mając multum środków przeciwbólowych, przeciwzapalnych, antybiotyków, antywirusów itd. w pewnym sensie wyeliminowaliśmy ją z naszego życia. Nikt już nie pamięta, czemu ona w ogóle może służyć. Nie jest po to, żebyśmy się gorzej czuli, wręcz przeciwnie, chwilowe pogorszenie ma na celu poprawę samopoczucia. W skrócie: podniesienie temperatury ciała powoduje przyśpieszenie metabolizmu i tym samym produkcji przeciwciał, zaś dla intruzów oznacza ograniczony dostęp do substancji odżywczych, przez co nie mogą się tak szybko namnażać. Proste? Bardzo! Oczywiście nie można dopuścić do podwyższenia gorączki ponad miarę (40° w przypadku dzieci), jednak warto czasem dać powalczyć organizmowi. I tak właśnie robimy. Nie biegniemy od razu z syropkiem przeciwgorączkowym, kiedy Mała ma 38 stopni. Czekamy, pilnujemy, kontrolujemy. I jest tak, że gorączka się utrzymuje przez jakiś czas, po czym sama spada, bez żadnej pomocy. Czyli organizm radzi sobie. Walczy.
- CZYSTOŚĆ – w naszym domu nigdy nie było sterylnych warunków. Nie biegam po domu ze szmatą i nie wycieram wszystkiego 10 razy dziennie chusteczkami dezynfekującymi. W kuchni używam zwykłej ścierki i drewnianej deski do krojenia, a podłogi myję, kiedy trzeba. I żyjemy, i jesteśmy cali i zdrowi (najczęściej :) )
- WAKACJE – pod namiotem. Z trójką dzieci – od 7 miesięcy do 15 lat. Wyzwanie? Pewnie trochę tak. Obawa? Też. Jak było? Cudownie. W zasadzie 24 godziny na dobę na dworze. W nocy temperatura około 10 stopni – zimno! Czy ktoś się rozchorował? Nikt! Temperatura wody w Bałtyku? Każdy wie, nie trzeba przytaczać. Co robią dzieci nad morzem? Siedzą w wodzie! Ile się da! To nic, że wargi sine, zabawa ważniejsza. A Najmłodsza? Jej też się coś należy, więc siedziała w piachu i grzebała łapkami, nogami i czym się dało, moczyła nóżki w morzu – ubaw po pachy. Że piasek brudny? Że woda zimna i nie filtrowana? I co z tego!
u nas podobnie,zapomniałaś tylko o kotach ;-)to też ma jakiś wpływ na odporność mam nadzieję;-)pozdrowienia
OdpowiedzUsuńMariola &Zosia :-*
Hmm, koty stanowią już w naszym domu taki punkt stały jak stół czy komoda, że nawet o nich nie pomyślałam. Szczerze mówiąc nie wiem, czy wzmacniają odporność czy nie... No mogłyby się czasem na coś przydać! :)
Usuń