Kiedy
urodziłam moją pierwszą córkę miałam 21 lat. Byłam zupełnie
niedojrzała, niegotowa na macierzyństwo, nieogarnięta zawodowo.
Mój ówczesny mąż całymi dniami pracował, żeby nas utrzymać,
więc w zasadzie zostałam z tym rodzicielstwem sama. Nie było
Internetu, nie było mnie stać na zakup specjalistycznych książek,
czasopism o dzieciach, nie miałam rodzeństwa, nie miałam skąd
czerpać wiedzy.
Samego
dziecka się jakoś nie bałam, choć nigdy wcześniej nie miałam
kontaktu z tak małym człowiekiem. Uczyłam się więc na własnych
błędach – karmienie piersią nie wyszło (bo nie miał mi kto
doradzić), więc gryzły mnie wyrzuty sumienia, że jestem
beznadziejną matką. Dziecko rozwijało się na szczęście
świetnie, co prawda było typowym niejadkiem, ale widać nie
potrzebowało jedzenia, bo energia je rozpierała. Byłam młoda,
dlatego nadążanie za nim nie sprawiało mi specjalnej trudności.
Raczej mnie... zaczęło nudzić. Czytanie ciągle tych samych
książek, zabawa tymi samymi zabawkami, te same spacery, brak
kontaktu ze znajomymi, brak imprez, rozrywki.
Kiedy
Mała miała 6 tygodni po raz pierwszy zostawiliśmy ją z babcią na
noc, a sami pojechaliśmy na całonocną imprezę. Co to była za
ulga, oddech, szaleństwo, powrót do życia! Po jakimś czasie jedna
noc zamieniła się w weekend, a te weekendy zaczęły się powtarzać
cyklicznie. Znów czuliśmy się jak wolni ludzie!
Sytuacja
w końcu wyglądała tak, że na weekendy dziecko jeździło do
jednej babci, a przez tydzień popołudniami, po żłobku lub
przedszkolu, zajmowała się nim druga babcia, która brała je na
działkę albo do siebie do domu. W zasadzie nawet nie pamiętam jak
to się stało... Ale ostatecznie było tak, że widywałam dziecko
rano i wieczorem przed snem, szybko czytałam krótką książeczkę
i koniec. Tyle było mojej opieki nad MOIM dzieckiem.
W
ten sposób mijały... LATA! A ja w sumie nie odczuwałam z tego
powodu żadnego dyskomfortu, żadnych wyrzutuów sumienia... Z
perspektywy czasu jest mi cholernie wstyd za ten czas, ale niestety
nie mogę cofnąć czasu.
Wszystko
zmieniło się, kiedy weszłam w nowy związek i urodziła się druga
córka. Byłam 10 lat starsza. Doświadczenie życiowe i świadomość
o tonę większe. Choć trochę było tak, że to drugie było jakby
znowu pierwszym. Dlatego, że minął tak długi czas i człowiek już
trochę zapomniał jak to jest z małym berbeciem, ale też chciałam
zacząć na nowo, inaczej podejść do mojego macierzyństwa.
Potraktować je poważnie, dorośle.
I
dopiero, kiedy mijały kolejne miesiące, a potem lata i byłam
świadkiem każdego dnia mojego dziecka, każdego kroczku, rozwoju
każdej umiejętności, nauki poszczególnych słów, a później
buntu, kształtowania się nowego ja... uświadomiłam sobie ile
straciłam!
Z niemowlętctwa mojej Najstarszej prawie nic nie pamiętam. Podobnie
jak z wczesnych lat dziecięcych. Nie pamiętam, co ja czułam, nie
pamiętam, co ona czuła. Nie wiem, czy za mną tęskniła... Była
dobrze zaopiekowana, zawsze czysta, zadbana, obdarzona uczuciem. Ale
nie miała tego, co najważniejsze – mamy. Nie wiem, czy ma do mnie
za to żal. Dzieci trochę inaczej odbierają rzeczywistość. One
nie wiedzą, jak być powinno, choć pewnie gdzieś tam to czują.
One przyjmują rzeczy, jakie są, przyzwyczajają się. Jednak sobie
nie potrafię tego wybaczyć. Tyle mnie ominęło... Tyle straciłam.
Nie do odrobienia...
Cieszę
się, że przynajmniej teraz mogę przy niej być najbliżej jak się
da i tworzyć fajną, zdrową relację, która coraz bardziej staje
się partnerstwem.
Po
co to piszę...
Piszę
to, ponieważ wiem, że wokół mają miejsce podobne sytuacje.
Kobiety rodzą dzieci, takie wyczekane, wymodlone, planowane, a
potem... okazuje się, że macierzyństwo jednak nie spełnia ich
oczekiwań. I nie są to takie, za przeproszeniem, gówniary, jaką
ja byłam. Są to dojrzałe panie, ustawione zawodowo, mieszkaniowo,
mają wyższe wykształcenie i stać je może nie na wszystko, ale na
wiele.
Okazuje
się, że dziecko nie jest takie, jak w reklamach, kolorowych
książkach i czasopismach. Nawet nie jest takie jak w „internetach”
na forach. Jest inne. Inne od wszystkich. I nie ma do niego
dołączonej instrukcji obsługi. Na dodatek dzieci znajomych w tym
wieku zachowują się o niebo lepiej! Pięknie piją pierś, nie mają
kolek, tylko jedzą i śpią, pięknie się rozwijają, a z tym
„swoim” ciągłe problemy. A to jakaś wysypka, a to jakiś
niedowład, nieprzespane noce, niechęć do jedzenia... Taka
codzienność. Bez specjalnych kolorów, udziwnień, pełna trosk,
obaw, nerwów, złości, poczucia niesprawiedliwości. Czyli to, co
dotyka WSZYSTKICH rodziców.
Ale
miało być inaczej... Przecież w pracy wszystko jest poukładane,
jak się stosuje takie i takie metody, to efekty są zazwyczaj takie
same. Kiedy rozmawia się z kontrahentami w odpowiedni sposób, to
oni w końcu ulegają i moje jest na wierzchu. A tu ani hu hu! Choćby
człowiek stawiał na głowie, ten mały złośliwiec nie chce ulec,
wręcz stawia się jeszcze bardziej. Na dodatek nie ma kiedy od tego
odpocząć! Bo noce też przecież nie są kolorowe, a jakże by
inaczej.
W ramach odetchnięcia maluch idzie na popołudnie do babci... potem na drugie popołudnie. Potem kolejne. Potem weekend. Potem powrót mamy do pracy – czasem dzieje się to naprawdę skrajnie wcześnie! Mama musi nadrobić zaległości, więc zostaje do późna. Potem stwierdza, że w zasadzie w pracy jest łatwiej niż w domu, a dziecko ma świetną opiekę, więc nie trzeba się śpieszyć do domu... Tym sposobem powstaje sytuacja analogiczna do mojej z pierwszym dzieckiem.
W ramach odetchnięcia maluch idzie na popołudnie do babci... potem na drugie popołudnie. Potem kolejne. Potem weekend. Potem powrót mamy do pracy – czasem dzieje się to naprawdę skrajnie wcześnie! Mama musi nadrobić zaległości, więc zostaje do późna. Potem stwierdza, że w zasadzie w pracy jest łatwiej niż w domu, a dziecko ma świetną opiekę, więc nie trzeba się śpieszyć do domu... Tym sposobem powstaje sytuacja analogiczna do mojej z pierwszym dzieckiem.
Mamom,
które wpadły w tą „pułapkę” chciałam powiedzieć, że tego
czasu nie da się cofnąć. On już nie wróci. Te chwile, których
razem nie przeżyłyście ze swoimi dziećmi już się nie powtórzą.
Dopiero za kilka lat, kiedy dziecko będzie już duże, samodzielne,
siądziecie na chwilę w spokoju, spojrzycie na nie i zapłaczecie
nad straconym czasem. Ale to i tak nic nie zmieni... Pewnie będziecie
szukać wymówek, będziecie się tłumaczyć przed wami samymi. Ale
to również nie pomoże. Wspomnienia z dzieciństwa waszych dzieci
nie będą należały do was... tylko do babć, opiekunek, cioć itd.
Dlatego apeluję do was, drogie mamy! Spójrzcie na waszą sytuację
z dystansu, zastanówcie się, dlaczego zdecydowałyście się na
dziecko, uświadomcie sobie, że to ono jest najważniejsze, że to
ono jest tym wyśnionym, wymarzonym człowieczkiem, którego
wydałyście na świat, ono jest doskonałe w swojej niedoskonałości.
Nic nie jest ważniejsze od czasu spędzonego z nim, żadne pieniądze
nie dają wam takiej satysfakcji jak świadomość dobrze wykonanego
zadania – w tym wypadku bycia, po prostu bycia z dzieckiem.
I
teraz najważniejsze! Nigdy nie jest za późno, żeby wszystko
zmienić. Zawsze można zacząć na nowo. U nas w tym momencie jest
tak, że nasze dzieci są z nami w zasadzie non stop. Bez względu na
to, gdzie jesteśmy, czy załatwiamy sprawy, czy idziemy na koncert,
czy jesteśmy zmęczeni czy wypoczęci (hahaha dobry dowcip). Da się,
naprawdę! Nie jest to może bardzo łatwe, ale do zrobienia. Trzeba
trochę przeorganizować życie, ale w sumie jest fajnie :)