piątek, 27 marca 2015

Ja mam rację!

Od dłuższego czasu obserwuję pewne zjawisko. Występuje w różnych sferach życia, nie ma znaczenia, czy to w Internecie, czy w kontaktach bezpośrednich, telefonicznych czy jeszcze innych.
Dotyczy szerokiej problematyki, wszystkich tematów, bez względu na to, czy wymagają wiedzy praktycznej, czy wiedzy specjalistycznej np. medycznej, psychologicznej czy innej. Trudno to nazwać, ale polega na tym, że „skoro ja tak robię, to tak jest dobrze!”.
O ile w błahych sprawach jest to tylko kwestia przedstawienia swojego zdania i nie rzutuje na poważne sfery życia, o tyle w wielu przypadkach może prowadzić do wyciągnięcia błędnych wniosków dotyczących istotnych stron życia, popartych pojedynczymi doświadczeniami, zupełnie nie mogącymi być traktowane jako rzetelne informacje.
I muszę przyznać, że sama w pewnym momencie złapałam się na tym samym. Pamiętam, kiedy pierwszy raz poszliśmy z Najmłodszą na rehabilitację, miała około 8 tygodni. Faktycznie, była dosyć mała, ale w sumie nie różniła się niczym od innych moich dzieci, poza wcześniactwem. Na rehabilitacji było bardzo sympatycznie, pani Ola była niezwykle miła i wykazywała się ogromną empatią i kompetencją. Zrobiła na nas świetne wrażenie. Przekazywała nam wiele przydatnych informacji i umiejętności dotyczących zajmowania się wcześniakiem. I niby wszystko ok... ale po przyjściu do domu zaczęliśmy dyskutować na ten temat. No bo co? Że ja niby nie umiem podnosić dziecka? Ej, no nie wygłupiajmy się, przecież to moje TRZECIE dziecko i jakoś do tej pory żadnemu wcześniej nie zrobiłam krzywdy podnosząc tak, a nie inaczej. I jeszcze z tym bujaczkiem... Czemu niby Mała miałaby nie spędzać w nim czasu?! Dwie poprzednie leżały ile wlezie i są zdrowe, i sprawne, i dobrze się rozwijają. A z tą chustą to nawet mnie nie denerwuj! Przecież mówiono nam na szkole rodzenia, że chusta to świetna sprawa do noszenia dzieci i mają one wtedy odpowiednią pozycję i wygodę. Więc dajcie spokój, ale chyba trochę pani Ola przesadza z tym wszystkim. Nie jestem jakimś ignorantem i wiem, że do dziecka trzeba odpowiednio podchodzić, tym bardziej jeśli jest zagrożenie, że może coś po drodze być nie tak.
Taka była nasza pierwsza reakcja. Przecież my, jako rodzice, wiemy lepiej co jest dobre dla naszego dziecka!
A wszystko dlatego, że to, czego dowiedzieliśmy się na tym pierwszym spotkaniu burzyło schemat, który już pomału zbudowaliśmy. Byliśmy nauczeni, że postępujemy z dziećmi w ten i ten sposób, więc wykonywaliśmy wiele czynności automatycznie, nie przywiązując do nich wagi. Teraz musielibyśmy zwracać uwagę absolutnie na wszystko! A to wymaga pewnego wysiłku. I, jako pierwsza reakcja, pojawia się bunt. Spowodowanym czym? No właśnie lenistwem! Kiedy doszłam do tego wniosku, zrobiło mi się po prostu wstyd. Ale to nie przyszło tak łatwo i szybko.
Z powodu asymetrii Małej, uczęszczałam na rehabilitację na początku co dwa tygodnie. Sama, siłą rzeczy, bo ktoś przecież musi zarabiać na to stadko. Zaczęłam słuchać tak naprawdę, co panie rehabilitantki mają mi do powiedzenia, przekazania, przećwiczenia. Jaka jest przyczyna danego upośledzenia, jakie może nieść skutki zaniedbanie lub niewłaściwe postępowanie. Zaczęłam rozumieć, co się do mnie mówi, dlaczego zaleca mi się takie, a nie inne postępowanie z dzieckiem. Że to nie jest wymysł dla utrudnienia mi życia, tylko ma to przynieść mojemu dziecku wymierne korzyści. Że bez tego Mała ma szansę żyć normalnie, ale z tym ta norma może być lepsza. Że bez tych ćwiczeń na pewno nauczy się siadać, chodzić i biegać, ale dzięki konkretnym zabiegom jakość tych czynności będzie o wiele lepsza. JAKOŚĆ – pierwszy raz usłyszałam wtedy o czymś takim. Że dziecko może gorzej jakościowo chodzić, chwytać, raczkować. I nagle dotarło do mnie, że przecież pragnę, żeby moje dziecko było przygotowane do swojego przedwczesnego startu najlepiej jak się da. Więc za każdym razem po powrocie z rehabilitacji przekazywałam informacje Mężowi i razem ćwiczyliśmy podnoszenie, obracanie, wodzenie, noszenie, pokazywanie czarno-białych przedmiotów i wiele innych rzeczy.
Na taki obrót rzeczy miała też wpływ inna sprawa.
Podczas naszych wizyt w Ośrodku nieuniknione były spotkania z dziećmi okropnie doświadczonymi przez los. Z dziećmi bardzo mocno upośledzonymi czy to fizycznie czy umysłowo, czy jedno i drugie. Serce mi się krajało, kiedy patrzyłam na nie i na ich rodziców walczących o najmniejszy postęp w rozwoju. Momentami czułam się tam nie na miejscu. Przecież moje dziecko jest zdrowe, tylko może trochę później coś zacznie robić, a tam są dzieciaczki potrzebujące nieprzerwanej niemal rehabilitacji. Kiedy podzieliłam się moimi wątpliwościami z rehabilitantką, ta stwierdziła, że każde dziecko jest dla nich ważne, to z małymi i to z wielkimi problemami. Wtedy to stwierdziłam, że mój bunt był po prostu głupi. Z powodu „nie chce mi się” mogłam odebrać swojej Córeczce tak wiele! A tymczasem tutaj są ludzie, którzy poświęcają się dzieciom bez granic, bez końca, bez przerwy. Gdyby oni ulegli takiej słabości, ich dziecko nie miałoby najmniejszych szans. Kiedy to dotarło do mnie, zintensyfikowałam wysiłki w kierunku zapewnienia Małej jak najlepszych warunków do rozwoju. Nie kładłam w bujaczku (tylko wyjątkowo), bez przerwy spędzałyśmy czas na ziemi, pomimo tego, że Ona za tym nie przepadała, kulałyśmy się, czołgałyśmy, płakałyśmy i tak ciągle.
Jaki był wynik tych zabiegów? Za każdym razem, kiedy przychodziłyśmy na rehabilitację, a było to coraz rzadziej, co trzy tygodnie, raz na miesiąc, co sześć tygodni, Pani Ola mówiła, że jest wspaniale, że Mała się świetnie zbiera, że nie musiałaby różnych czynności wykonywać tak szybko, że na wiele ma jeszcze czas, ale skoro robi, to znaczy, że jest już gotowa. Byłam z niej taka dumna! Z niej... i z nas trochę też. Bo daliśmy radę być ponad swoje słabości, ponad zmęczenie, ponad głupie lenistwo. Z pokorą przyjęliśmy, że możemy czegoś nie wiedzieć, że ktoś inny może mieć rację, bo po prostu się na tym lepiej zna, jest specjalistą z ogromnym doświadczeniem w danym temacie.
Dlatego denerwuje mnie ogromnie, kiedy czytam komentarze (może nie powinnam?!) pod różnymi postami serwisów rodzicielskich o tym, że „używałam chodzika, a syn rozwija się świetnie”, „kładłam dziecko w bujaczku i nic mu nie jest”, „karmię mieszanką od urodzenia, bo chciałam nie mieć obwisłych piersi, a dziecko jest zdrowe jak ryba” i wiele, wiele innych przykładów. Te osoby nie mają na poparcie swoich słów żadnych rozsądnych argumentów, żadnych badań, publikacji naukowych – NIC! Wyłącznie pojedyncze doświadczenie, na dodatek jego efekty nie są nawet do końca potwierdzone, bo są setki rodziców nie zdających sobie nawet sprawy z wad postawy czy innych ich dzieci. Te osoby nie interesują się zbytnio kolejnymi etapami rozwoju dzieci, nie mają pojęcia jak ważna jest właśnie ich kolejność, jak wpływają na nabywanie następnych umiejętności i jakie mogą być konsekwencje ich zaburzenia. A kiedy pojawia się jakiś rozsądny głos w sprawie, na przykład położnej lub fizjoterapeuty, natychmiast jest zagłuszany i twierdzi się, że to co mówi, jest przesadą. No, okropne! Totalne zachwianie autorytetów.
Więc będę apelować do Rodziców mających jakiekolwiek wątpliwości. Radźcie się zawsze potwierdzonych i zaufanych, rzetelnych źródeł. Internet jest najgorszym doradcą. Sprawdzisz, co znaczy, że od tygodnia masz katar i dowiesz się, że umrzesz na raka za trzy dni.
Kochani, bądźmy rozsądni, bo chodzi o zdrowie i życie naszych dzieci.



poniedziałek, 16 marca 2015

Grupa wsparcia

 Ostatnie wspomnienie szpitala wywołało we mnie bardzo skrajne emocje. Bo też nie jest to miejsce, gdzie można szczególnie wypocząć, zwłaszcza psychicznie. Dzieje się wiele. Dzieje się źle. Dzieją się tragedie, walka, przegrana...
Doświadczałam na co dzień zapachu krwi roniącej kobiety, widoku łóżka zalanego wodami płodowymi pękniętego pęcherza w 14 tygodniu ciąży lub łez niedoszłych, niestety, mam, słyszałam słowa „siostro, mam to dzieciątko na podpasce...” Współodczuwałam z nimi, cierpiałam i dziękowałam naturze, że dała mi taki silny płód. Pocieszałam i płakałam w poduszkę w obawie, że ja będę następna, bo przecież ogromna liczba kobiet wychodziła ze szpitala ze stratą. Ponadto przedmiotowe podejście lekarzy do nas, matek, obojętnie na jakim etapie życia dziecka – MATEK! - bolało okropnie. Na przykład stwierdzenie jednej Pani: „No, ta pani ciąża to wisi na włosku!”, choć walka o „tą ciążę” trwała już drugi miesiąc i dziecko trzymało się mocno. Tak po prostu, zero pozytywnej energii, wsparcia, nadziei. Przeżycia te pozostawiły we mnie bardzo głęboką bruzdę. Długo po wyjściu ze szpitala śniło mi się, że znowu tam jestem, że znowu oglądam te nieszczęścia.
I nie wiem, jak bym przez to wszystko przeszła, gdyby nie pewne osoby. Kobiety, które były tam ze mną. Wszystkie nas łączył jeden temat – nasze dzieci, których bardzo pragnęłyśmy, ale nagle coś stawało na przeszkodzie szczęśliwemu rozwiązaniu. Trafiłyśmy na siebie przypadkowo, w pewnym sensie byłyśmy na siebie skazane, bo nikt nie pytał, czy mamy ochotę leżeć akurat w tej sali, w tym towarzystwie. Leżałyśmy łóżko w łóżko i walczyłyśmy. O każdy dzień, o kolejny tydzień, o kolejne pozytywne usg. Niektóre dziewczyny pojawiały się na chwilkę, niektórych imion nie pamiętam. Niektóre nie chciały w ogóle rozmawiać, bo wszystko, co się działo, było dla nich tak strasznie trudne.
Ale były też kobiety, dzięki którym chciało się przetrwać kolejny dzień. Chciało się w ogóle otworzyć usta. Kobiety, które dodawały mi sił. Kobiety, z którymi rozmawiałyśmy nie tylko o naszych dolegliwościach, ale i bardzo intymnych szczegółach dotyczących naszego życia, rodzin, teściowych i przyjaciół. Śmiałyśmy się razem i wspierałyśmy ze wszystkich sił. Wrzucałyśmy dwójeczki do telewizora i przeklinałyśmy okropne jedzenie. Lepiłyśmy do materacy z powodu upału i dawałyśmy rady, co najlepsze na mdłości. Przekazywałyśmy doświadczenia poprzednich ciąż dziewczynom, które nosiły swoje pierwsze dzieciątko. Przekonywałyśmy do karmienia piersią, porównywałyśmy swoje brzuchy i wyniki usg, przeżywając ze łzami w oczach małe rączki i nóżki. I to było wspaniałe. Tworzyłyśmy dla siebie grupy wsparcia, czerpiąc i dając jednocześnie. To okropne, co powiem, ale tak bardzo nie chciałam, żeby niektóre z Was wychodziły ze szpitala! Nie, żebym życzyła Wam źle, ale tak dobrze mi z Wami było!
Podobnie było po urodzeniu Najmłodszej. Nie przypominam sobie, żebym po wcześniejszych porodach nawiązała z kimkolwiek w szpitalu choć najmniejszą więź. Tymczasem teraz było zupełnie inaczej. Byłyśmy sobie takie bliskie. Może dlatego, że wszystkie miałyśmy podobne problemy – wcześniactwo naszych dzieci. A może właśnie trafiłam na takie świetne dziewczyny. Pamiętam, że wychodząc ze szpitala ryczałam jak bóbr, nie mogąc wykrztusić nawet słowa pożegnania.
Z niektórymi z Was nadal utrzymuję kontakt, z niektórymi częstszy, z innymi rzadszy. Z niektórym w ogóle go nie mam, ale często myślę. Z niektórymi nadal nie możemy się spotkać, choć umawiamy od roku :)

Chciałam Wam bardzo podziękować! Bez Was nie dałabym rady! Cieszę się, że to właśnie Wy byłyście przy mnie w tych najcięższych chwilach w moim życiu!


środa, 4 marca 2015

Szacun dla wychowujących w pojedynkę!

Po doświadczeniach dzisiejszej nocy i jeszcze wielu innych oraz poranków, o których już wcześniej pisałam, doszłam do jednego wniosku. Kochane Mamy i Drodzy Ojcowie, którzy w pojedynkę (nie podoba mi się określenie „samotnie”) wychowujecie swoje dzieci – WIELKI SZACUN DLA WAS! Nie wyobrażam sobie ile musi Was to kosztować.
Ostatnia noc (raczej bliżej poranka) była okropnie wyczerpująca i dwie osoby dorosłe w postaci mojego Męża i mnie naprawdę miały co robić. Najmłodsza o godzinie czwartej z groszami zaczęła wymiotować. Więc zryw z łóżka – śpi z nami. Jeden leci po miskę do łazienki, drugi wyciąga dziecko z pieleszy, żeby nie zabrudziła pościeli jeszcze bardziej niż to nastąpiło. I teraz nie wiadomo, co najpierw, czy zająć się zarzyganą podłogą i pościelą, czy najpierw wsadzić małą do wanny, bo było to konieczne. Wybraliśmy w pierwszej kolejności jej komfort, oczywiście. Kiedy jeden wyciera i ubiera Małą, drugi przebiera łóżko, wyciera podłogę, przygotowuje spanie. Idziemy spać. Po 20 minutach powtórka… od początku. Z tym, że nie trzeba było kąpać dziecka. Kładziemy się – jest 4.40. Kiedy zaczęło mi się robić w końcu ciepło, zadzwonił budzik. Więc nieprzytomność na maksa. Ale żyć trzeba.
Poranki są stresujące najbardziej. Z powodu presji czasu. Wszystko wyliczone do minuty. Jeśli jedna rzecz się nie powiedzie, przeciągnie lub cokolwiek się zmieni, wszystko zaczyna się sypać. Dwie osoby, przy dwójce małych dzieci uczęszczających do różnych placówek, są według mnie niezbędne. I każda ma pełne ręce roboty. A i tak czasem coś nie pójdzie i atmosfera jest napięta, jak nie przyrównując… dobra, nie przyrównując.
Jest jeszcze kwestia choroby. Kiedy jedno jest chore, drugie przejmuje na siebie jego obowiązki. Naturalne. Zaopiekuje się dziećmi, ogarnie dom, ale zadba też o chorego, przytuli, zrobi posiłek – JEST.
I może jestem jakaś ograniczona, może nieogarnięta, może zbyt mało książek przeczytałam, ale naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, że radzę sobie z tym wszystkim sama. Czasami mam wrażenie, że gdyby nie Ojciec moich dzieci, nie dałabym rady, oszalała, albo popłynęła w jakąś inną stronę.
Dlatego, Kochani samodzielnie opiekujący się dziećmi, podziwiam Was! Jesteście dla mnie gigantami! Nie wiem, jak sobie z tym wszystkim radzicie, na pewno jest Wam często tak ciężko, że płaczecie w poduszkę, że macie ochotę rzucać przedmiotami, że chcielibyście uciec na koniec świata. Ale nie macie wyjścia, musicie być, musicie trwać przy Waszych dzieciach, bo one maja tylko Was. Tylko Wy możecie przebrać je, kiedy są spocone w gorączce lub obrzygane jak moja Mała dziś w nocy, tylko Wy jesteście w stanie je uspokoić, kiedy mają w nocy złe sny, albo koledzy w przedszkolu lub szkole je przezywają. To Wy prowadzicie swoje pociechy na zajęcia dodatkowe, żeby zrobić, co w Waszej mocy, aby ułatwić im start w ten trudny świat, choć nieraz macie ochotę tylko na to, żeby usiąść przed telewizorem i nie myśleć. I to właśnie Wy dzielicie ze swoimi dziećmi wszystkie radości, osiągnięcia, pokazujecie jacy jesteście dumni, pomimo nieprzespanych nocy, pomimo zmęczenia takiego, że ledwo trzymacie się na nogach. Pomimo tego, że nie ma Wam kto głupiej herbaty zrobić, czy przynieść koc, kiedy leżycie (tak, z pewnością leżycie…) w gorączce. I często nie ma Wam kto powiedzieć, jaką wspaniałą robotę wykonujecie. Jesteście doskonali, pomimo tego, że nie jesteście idealni!

KAŻDY Z WAS ZASŁUGUJE NA MEDAL!