Od
dłuższego czasu obserwuję pewne zjawisko. Występuje w różnych
sferach życia, nie ma znaczenia, czy to w Internecie, czy w
kontaktach bezpośrednich, telefonicznych czy jeszcze innych.
Dotyczy
szerokiej problematyki, wszystkich tematów, bez względu na to, czy
wymagają wiedzy praktycznej, czy wiedzy specjalistycznej np.
medycznej, psychologicznej czy innej. Trudno to nazwać, ale polega
na tym, że „skoro ja tak robię, to tak jest dobrze!”.
O
ile w błahych sprawach jest to tylko kwestia przedstawienia swojego
zdania i nie rzutuje na poważne sfery życia, o tyle w wielu
przypadkach może prowadzić do wyciągnięcia błędnych wniosków
dotyczących istotnych stron życia, popartych pojedynczymi
doświadczeniami, zupełnie nie mogącymi być traktowane jako
rzetelne informacje.
I
muszę przyznać, że sama w pewnym momencie złapałam się na tym
samym. Pamiętam, kiedy pierwszy raz poszliśmy z Najmłodszą na
rehabilitację, miała około 8 tygodni. Faktycznie, była dosyć
mała, ale w sumie nie różniła się niczym od innych moich dzieci,
poza wcześniactwem. Na rehabilitacji było bardzo sympatycznie, pani
Ola była niezwykle miła i wykazywała się ogromną empatią i
kompetencją. Zrobiła na nas świetne wrażenie. Przekazywała nam
wiele przydatnych informacji i umiejętności dotyczących zajmowania
się wcześniakiem. I niby wszystko ok... ale po przyjściu do domu
zaczęliśmy dyskutować na ten temat. No bo co? Że ja niby nie
umiem podnosić dziecka? Ej, no nie wygłupiajmy się, przecież to
moje TRZECIE dziecko i jakoś do tej pory żadnemu wcześniej nie
zrobiłam krzywdy podnosząc tak, a nie inaczej. I jeszcze z tym
bujaczkiem... Czemu niby Mała miałaby nie spędzać w nim czasu?!
Dwie poprzednie leżały ile wlezie i są zdrowe, i sprawne, i dobrze
się rozwijają. A z tą chustą to nawet mnie nie denerwuj! Przecież
mówiono nam na szkole rodzenia, że chusta to świetna sprawa do
noszenia dzieci i mają one wtedy odpowiednią pozycję i wygodę.
Więc dajcie spokój, ale chyba trochę pani Ola przesadza z tym
wszystkim. Nie jestem jakimś ignorantem i wiem, że do dziecka
trzeba odpowiednio podchodzić, tym bardziej jeśli jest zagrożenie,
że może coś po drodze być nie tak.
Taka
była nasza pierwsza reakcja. Przecież my, jako rodzice, wiemy
lepiej co jest dobre dla naszego dziecka!
A
wszystko dlatego, że to, czego dowiedzieliśmy się na tym pierwszym
spotkaniu burzyło schemat, który już pomału zbudowaliśmy.
Byliśmy nauczeni, że postępujemy z dziećmi w ten i ten sposób,
więc wykonywaliśmy wiele czynności automatycznie, nie
przywiązując do nich wagi. Teraz musielibyśmy zwracać uwagę
absolutnie na wszystko! A to wymaga pewnego wysiłku. I, jako
pierwsza reakcja, pojawia się bunt. Spowodowanym czym? No właśnie
lenistwem! Kiedy doszłam do tego wniosku, zrobiło mi się po prostu
wstyd. Ale to nie przyszło tak łatwo i szybko.
Z
powodu asymetrii Małej, uczęszczałam na rehabilitację na początku
co dwa tygodnie. Sama, siłą rzeczy, bo ktoś przecież musi
zarabiać na to stadko. Zaczęłam słuchać tak naprawdę, co panie
rehabilitantki mają mi do powiedzenia, przekazania, przećwiczenia.
Jaka jest przyczyna danego upośledzenia, jakie może nieść skutki
zaniedbanie lub niewłaściwe postępowanie. Zaczęłam rozumieć, co
się do mnie mówi, dlaczego zaleca mi się takie, a nie inne
postępowanie z dzieckiem. Że to nie jest wymysł dla utrudnienia mi
życia, tylko ma to przynieść mojemu dziecku wymierne korzyści. Że
bez tego Mała ma szansę żyć normalnie, ale z tym ta norma może
być lepsza. Że bez tych ćwiczeń na pewno nauczy się siadać,
chodzić i biegać, ale dzięki konkretnym zabiegom jakość tych
czynności będzie o wiele lepsza. JAKOŚĆ – pierwszy raz
usłyszałam wtedy o czymś takim. Że dziecko może gorzej
jakościowo chodzić, chwytać, raczkować. I nagle dotarło do mnie,
że przecież pragnę, żeby moje dziecko było przygotowane do
swojego przedwczesnego startu najlepiej jak się da. Więc za każdym
razem po powrocie z rehabilitacji przekazywałam informacje Mężowi
i razem ćwiczyliśmy podnoszenie, obracanie, wodzenie, noszenie,
pokazywanie czarno-białych przedmiotów i wiele innych rzeczy.
Na
taki obrót rzeczy miała też wpływ inna sprawa.
Podczas
naszych wizyt w Ośrodku nieuniknione były spotkania z dziećmi
okropnie doświadczonymi przez los. Z dziećmi bardzo mocno
upośledzonymi czy to fizycznie czy umysłowo, czy jedno i drugie.
Serce mi się krajało, kiedy patrzyłam na nie i na ich rodziców
walczących o najmniejszy postęp w rozwoju. Momentami czułam się
tam nie na miejscu. Przecież moje dziecko jest zdrowe, tylko może
trochę później coś zacznie robić, a tam są dzieciaczki
potrzebujące nieprzerwanej niemal rehabilitacji. Kiedy podzieliłam
się moimi wątpliwościami z rehabilitantką, ta stwierdziła, że
każde dziecko jest dla nich ważne, to z małymi i to z wielkimi
problemami. Wtedy to stwierdziłam, że mój bunt był po prostu
głupi. Z powodu „nie chce mi się” mogłam odebrać swojej
Córeczce tak wiele! A tymczasem tutaj są ludzie, którzy poświęcają
się dzieciom bez granic, bez końca, bez przerwy. Gdyby oni ulegli
takiej słabości, ich dziecko nie miałoby najmniejszych szans.
Kiedy to dotarło do mnie, zintensyfikowałam wysiłki w kierunku
zapewnienia Małej jak najlepszych warunków do rozwoju. Nie kładłam
w bujaczku (tylko wyjątkowo), bez przerwy spędzałyśmy czas na
ziemi, pomimo tego, że Ona za tym nie przepadała, kulałyśmy się,
czołgałyśmy, płakałyśmy i tak ciągle.
Jaki
był wynik tych zabiegów? Za każdym razem, kiedy przychodziłyśmy
na rehabilitację, a było to coraz rzadziej, co trzy tygodnie, raz
na miesiąc, co sześć tygodni, Pani Ola mówiła, że jest
wspaniale, że Mała się świetnie zbiera, że nie musiałaby
różnych czynności wykonywać tak szybko, że na wiele ma jeszcze
czas, ale skoro robi, to znaczy, że jest już gotowa. Byłam z niej
taka dumna! Z niej... i z nas trochę też. Bo daliśmy radę być
ponad swoje słabości, ponad zmęczenie, ponad głupie lenistwo. Z
pokorą przyjęliśmy, że możemy czegoś nie wiedzieć, że ktoś
inny może mieć rację, bo po prostu się na tym lepiej zna, jest
specjalistą z ogromnym doświadczeniem w danym temacie.
Dlatego
denerwuje mnie ogromnie, kiedy czytam komentarze (może nie
powinnam?!) pod różnymi postami serwisów rodzicielskich o tym, że
„używałam chodzika, a syn rozwija się świetnie”, „kładłam
dziecko w bujaczku i nic mu nie jest”, „karmię mieszanką od
urodzenia, bo chciałam nie mieć obwisłych piersi, a dziecko jest
zdrowe jak ryba” i wiele, wiele innych przykładów. Te osoby nie
mają na poparcie swoich słów żadnych rozsądnych argumentów,
żadnych badań, publikacji naukowych – NIC! Wyłącznie pojedyncze
doświadczenie, na dodatek jego efekty nie są nawet do końca
potwierdzone, bo są setki rodziców nie zdających sobie nawet
sprawy z wad postawy czy innych ich dzieci. Te osoby nie interesują
się zbytnio kolejnymi etapami rozwoju dzieci, nie mają pojęcia jak
ważna jest właśnie ich kolejność, jak wpływają na nabywanie
następnych umiejętności i jakie mogą być konsekwencje ich
zaburzenia. A kiedy pojawia się jakiś rozsądny głos w sprawie, na
przykład położnej lub fizjoterapeuty, natychmiast jest zagłuszany
i twierdzi się, że to co mówi, jest przesadą. No, okropne!
Totalne zachwianie autorytetów.
Więc
będę apelować do Rodziców mających jakiekolwiek wątpliwości.
Radźcie się zawsze potwierdzonych i zaufanych, rzetelnych źródeł.
Internet jest najgorszym doradcą. Sprawdzisz, co znaczy, że od
tygodnia masz katar i dowiesz się, że umrzesz na raka za trzy dni.
Kochani,
bądźmy rozsądni, bo chodzi o zdrowie i życie naszych dzieci.