czwartek, 26 lutego 2015

Cienka Matka!

Jestem Matką-Cieniasem. Po pierwsze od zawsze boję się bólu i wszelkich zabiegów medycznych, a po drugie, odkąd mam dzieci i na nich ma być robione cokolwiek, ten strach potęguje się do rozmiarów monstrualnych. Być może to jakieś nienormalne, ale nie potrafię tego pokonać! To jest paraliżujące i prawdopodobnie w związku z tym nie powinnam być obecna przy żadnych zabiegach wykonywanych na moich Córkach, bo mogę tylko przeszkadzać.
Jednak sytuacje zmuszają nas do czegoś innego. Na przykład do pobierania krwi Najmłodszej. Ostatnio potrzebne były badania do alergologa, więc morfologia. Bałam się tego badania okropnie, już widziałam Pigułę z taaaaaaką igłą! Ale tutaj zaskoczenie – nie, nie będziemy dziecku urządzać rzeźni, tylko pobierzemy z paluszka. No nie należy to do wielkich przyjemności, ale jest do zniesienia, dla wszystkich. Jedno dziubnięcie, kilka kropli i po sprawie. Płaczu trochę było, ale bez tragedii. Nawet nie wiedziałam, że wystarczy tak mało materiału do badania.
Dzisiaj miała być powtórka. Tym razem już po wizycie u pani alergolog, która wyznaczyła dwa badania na alergie pokarmowe. Wizyta u tej pani to w ogóle osobna historia, może kiedyś do tego wrócę. W każdym razie szliśmy na to badanie z lekką rezerwą, bo że dziecko alergię na dane pokarmy ma, to wiemy, bo reaguje bardzo mocno, ale ok, potwierdzimy.
Wydawało nam się, że jeżeli do morfologii wystarczy dosłownie kilka kropli krwi, to do badania na 2 czynniki alergiczne też wystarczy niewiele. I tutaj pierwsze zaskoczenie – nie, nie, nie będzie pobrania z paluszka, musi być z żyły! No dobra, jak musi, to musi… Choć ja, oczywiście, już byłam spocona. Ale człowiek myśli sobie: ta Pani Piguła robi to codziennie, ma doświadczenie, postara się, żeby było jak najszybciej i możliwie bezstresowo. Ta Pani wie co robi. Rzeczywistość jednak zrobiła nam psikusa, choć w tym kontekście to niewłaściwe określenie. Pani Piguła najpierw nałożyła opaskę uciskową na jedną rączkę Najmłodszej, poszukała żył – nie ma. Sama widziałam – nie było. Nałożyła opaskę na drugą rączkę, szuka żył – nie ma. Widziałam – nie było. Nałożyła na trzecią rączkę… Nie, trzeciej przecież nie ma… Nałożyła opaskę na tą pierwszą, poszukała – żyły się nadal nie pojawiły. Pomacała, ponaciskała. Nic. Więc przeszła z powrotem do drugiej. Maca, maca, ugniata, Mała zaczyna się denerwować, bo trochę to już trwa. Dobra, coś tam wyczuła, będziemy pobierać. Kazała Tacie przytrzymać rączkę, ja też ją mocniej chwyciłam, żeby w niczym nie przeszkodzić Pani Pigule. I zaczęło się. Spodziewałam się, że Mała będzie płakać, to naturalne w takim momencie. I płakała. Wyrywała się. I tak to trwało jakiś czas. Nie wiem, może z pół minuty. Kiedy odwracałam wzrok na strzykawkę, byłam pewna, że będzie co najmniej połowa pobrana. A tymczasem tam nie było nawet kropli. A Piguła kręci tą igłą w małej rączce i grzebie w poszukiwaniu żyły, która jej się straciła (lub której nigdy nie wyczuła raczej). Nie wytrzymałam. Powiedziałam DOŚC! Zresztą mój Mąż bardzo szybko mi zawtórował. No to ona stwierdziła, że małym dzieciom pobiera się krew również z główki. Tak, wiem, to też już przerabialiśmy, kiedy była malutka. I być może nawet byłabym skłonna poddać ją temu zabiegowi, ale nie tej kobiecie. Przez cały czas miałam wrażenie, że ona robiła to na oślep, trafi lub nie trafi… Stwierdziliśmy, że najwyżej Mała nie będzie miała zrobionych tych testów i tyle. A przynajmniej nie teraz, w domyśle raczej – nie tutaj! I wyszliśmy stamtąd.
Dlatego właśnie jestem Matką-Cieniasem. Nie potrafię patrzeć jak moje dziecko cierpi. Może to była moja wina, może nie współpracowałam jak należy, ale cholera, nie dałam rady! Wyszliśmy tak zdenerwowani, że trzyma mnie do teraz, a minęło już kilka godzin.
Nie rozumiem tego w jaki sposób ona chciała pobrać dziecku tą krew z żył, których nie widziała. Czy chciała grzebać aż w końcu trafi?? Jak widzę, że może się nie udać, szukam innych rozwiązań. Czy naprawdę do badań na alergie nie można pobierać z palca?
Na pewno macie jakieś doświadczenia w tym kierunku. Chętnie posłucham, poczytam, dowiem się. Również tego, że spieprzyłam, że trzeba było przetrwać, próbować z tej główki. Może mieliście podobnie, a może wiecie, gdzie takie rzeczy wykonuje się profesjonalnie? A może macie jakieś sposoby na przetrwanie takich sytuacji? Ja wymiękam.

Jednak okazuje się, że jak do kogoś nie ma kolejek, to jakiś powód musi ku temu być….

piątek, 20 lutego 2015

Co w sprawie zdrowia?

Temat bardzo banalny, ale na czasie – CHOROBY! W tym momencie jedynym osobnikiem, który w domu się jeszcze nie poddał jest Najstarsza. Dopadła nas infekcja, prawdopodobnie wirusowa, bo przenosi się bardzo szybko. Nie pamiętam, kiedy byliśmy chorzy, ale w końcu i nas dosięgnęło. Z drugiej strony nie znam rodziny, która nie chorowałaby, mając w domu co najmniej jedno dziecko uczęszczające do jakiejś instytucji (żłobek, przedszkole, szkoła) – u nas trzy różne.
W związku z takim stanem rzeczy nasunęła mi się pewna refleksja – każdy rodzic jest jednocześnie eksperymentatorem, a obiektem eksperymentu są dzieci. Owszem, jest wiele osób i źródeł wokół, które wpływają na podejmowane przez nas decyzje, ale jednak ostateczna należy zawsze do rodzica. Pewnie, że warto słuchać lekarzy, czy porad w „mądrych książkach”, tylko często to nie wystarcza, a my mamy wrażenie, że powinniśmy zrobić coś więcej, wypracować swoje metody.
Zauważyłam, że jeśli chodzi o Najmłodszą, podejmujemy zupełnie inne decyzje niż w przypadku wcześniejszych dzieci. Nie wiem z czego to wynika. Z doświadczenia? Z przekory? Nie sądzę, że z ciekawości, bo jednak nie posunęłabym się do tego, żeby próbować czegoś, do czego nie jestem przekonana. Chyba zaczęliśmy głębiej wchodzić w różne zagadnienia zdrowotne, co spowodowało pewną rewolucję w naszym podejściu do utrzymywania dzieci w zdrowiu.
  1. SZCZEPIENIE – nie szczepię! Temat bardzo drażliwy i nie zamierzam z nikim wchodzić w dyskusję. Taką podjęliśmy decyzję po przeczytaniu wielu opracowań, artykułów, wyników badań. Stwierdziłam, że nie wierzę w ich skuteczność, a obawiam się mogących się pojawić z powodu nich zagrożeń, więc nie będę tego robić swojemu dziecku, przynajmniej ostatniemu. Wcześniej w ogóle się nad tym nie zastanawiałam, kazali, więc szczepiłam. Nie wiem, jaki to miało wpływ na starsze córki, mam nadzieję, że niezbyt wielki, choć w tym momencie jest to nie do zbadania. Jaki będzie miało na Najmłodszą – podejrzewam, że większej różnicy nie zauważymy. Więc po co szczepić?
  2. KARMIENIE PIERSIĄ – jak najszybciej się dało i jak najdłużej będzie można. Wywalczyłam w szpitalu, że w trzeciej czy czwartej dobie Najmłodsza była już wyłącznie na piersi, pomimo swojego wcześniactwa. I wyłącznie na tej piersi była do 8 miesiąca życia. Nie rozstawała się z nią. Otrzymywała i nadal dostaje wtedy, kiedy chce. W międzyczasie były próby włączania innych pokarmów, nawet niektóre udane, jednak pierś do roku stanowiła podstawę żywienia. Czy dobrze? Nie wiem! Martwiłam się, codziennie próbowałam przekonywać ją do innych rzeczy. Bez powodzenia. Tolerowała jedynie pierś i koniec. To był jej wybór. Przy tym rosła i rozwijała się prawidłowo. I nagle z dnia na dzień zaczęła jeść wszystko. WSZYSTKO! Wyglądało to tak, jakby właśnie w tym momencie stała się gotowa na inne pokarmy, więc zaczęła je przyjmować. Kiedy tylko ktoś coś przeżuwał, ona natychmiast to chciała. I tak jest do teraz.
  3. INNE JEDZENIE – Najmłodsza to dziecko, którego nie da się zmusić do jedzenia. Ona je tylko wtedy, kiedy Ona chce i co Ona chce. Więc je nieregularnie. Czy dobrze? Nie wiem! Ale wiem jedno: regularność posiłków kosztem nerwów i zniechęcenia dziecka do jedzenia to zbyt droga impreza. Już to przerabialiśmy. Nie warto! Zdarza się, że po przyjściu ze żłobka jest do wieczora tylko na piersi. Zdarza się, że zje nam połowę zupy z naszego talerza, zagryzie bananem i kromką z pomidorem. Jest różnie. Ale już teraz wiem, że dzieci zmuszane do jedzenia mają do niego bardzo negatywny stosunek. Już lepiej, żeby jadły mniej, a z radością. I tego się trzymamy.
  4. SPACERY – to nieraz bardzo trudne. Szczególnie, kiedy się wraca zmęczonym po pracy, a tu bierz wózek i jedź. Ale trzeba jeździć! I staramy się to robić codziennie. Owszem są dni, kiedy nie wychodzi, tak jak wczoraj, kiedy ja padłam z powodu przeziębienia, a Tata miał migrenę max i co chwilę gonił na „rozmowy z tygrysami”. Jednak jest to sprawa priorytetowa. I ma dobry wpływ na wszystkich – Najmłodsza się wietrzy, Średnia zużywa nadmiar energii, a my się dotleniamy.
  5. LEKARZ – dzieci chorują. A dzieci żłobkowe bardzo często. Co wiąże się z kontaktem z lekarzem. Zmieniliśmy lekarza. Przestałam ufać dotychczasowemu po tym, jak dwukrotnie dał Małej antybiotyk, odmawiając zrobienia wymazu. Jeszcze się obruszył, czego my od niego chcemy, bo w gardle u dziecka są trzy rodzaje bakterii, jemu wymaz niepotrzebny, żeby przepisać lek. Pewnie, że niepotrzebny. Będziemy próbować do skutku. Może za piątym razem się uda. Jednak nie dotrzymaliśmy do piątego razu. Kiedy po drugim antybiotyku i trzech dniach w żłobku Najmłodsza znowu była w tych samych miejscach, przepisaliśmy ją do innego lekarza.... który na wstępie zarządził wymaz z gardła i z nosa. I na tej podstawie dopiero przepisał lek. Nie-antybiotyk. Pomogło. Od miesiąca dziecko chodzi do żłobka i owszem, gile wiszą, czasem trochę pokaszle, ale infekcja nie rozwija się bardziej, nie gorączkuje. Jest dobrze!
  6. GORĄCZKA – to trochę wstyd, że dopiero teraz zainteresowałam się bardziej tym zagadnieniem, ale jak mówią lepiej późno niż wcale. No bo skoro ta gorączka już się pojawia, to chyba po coś jest, nie? Przecież trochę trzeba zaufać naturze, może ona wie, co robi? I wychodzi na to, że bardzo dobrze wie, co robi. Ale my, w naszych czasach, mając multum środków przeciwbólowych, przeciwzapalnych, antybiotyków, antywirusów itd. w pewnym sensie wyeliminowaliśmy ją z naszego życia. Nikt już nie pamięta, czemu ona w ogóle może służyć. Nie jest po to, żebyśmy się gorzej czuli, wręcz przeciwnie, chwilowe pogorszenie ma na celu poprawę samopoczucia. W skrócie: podniesienie temperatury ciała powoduje przyśpieszenie metabolizmu i tym samym produkcji przeciwciał, zaś dla intruzów oznacza ograniczony dostęp do substancji odżywczych, przez co nie mogą się tak szybko namnażać. Proste? Bardzo! Oczywiście nie można dopuścić do podwyższenia gorączki ponad miarę (40° w przypadku dzieci), jednak warto czasem dać powalczyć organizmowi. I tak właśnie robimy. Nie biegniemy od razu z syropkiem przeciwgorączkowym, kiedy Mała ma 38 stopni. Czekamy, pilnujemy, kontrolujemy. I jest tak, że gorączka się utrzymuje przez jakiś czas, po czym sama spada, bez żadnej pomocy. Czyli organizm radzi sobie. Walczy.
  7. CZYSTOŚĆ – w naszym domu nigdy nie było sterylnych warunków. Nie biegam po domu ze szmatą i nie wycieram wszystkiego 10 razy dziennie chusteczkami dezynfekującymi. W kuchni używam zwykłej ścierki i drewnianej deski do krojenia, a podłogi myję, kiedy trzeba. I żyjemy, i jesteśmy cali i zdrowi (najczęściej :) )
  8. WAKACJE – pod namiotem. Z trójką dzieci – od 7 miesięcy do 15 lat. Wyzwanie? Pewnie trochę tak. Obawa? Też. Jak było? Cudownie. W zasadzie 24 godziny na dobę na dworze. W nocy temperatura około 10 stopni – zimno! Czy ktoś się rozchorował? Nikt! Temperatura wody w Bałtyku? Każdy wie, nie trzeba przytaczać. Co robią dzieci nad morzem? Siedzą w wodzie! Ile się da! To nic, że wargi sine, zabawa ważniejsza. A Najmłodsza? Jej też się coś należy, więc siedziała w piachu i grzebała łapkami, nogami i czym się dało, moczyła nóżki w morzu – ubaw po pachy. Że piasek brudny? Że woda zimna i nie filtrowana? I co z tego!
Czy te wszystkie czynniki mają wpływ na zdrowie naszych dzieci? Wierzę, że tak. Czy są to jakieś szczególne i odkrywcze metody? W żadnym razie. Ten post nie ma na celu przekonanie kogokolwiek do podobnego postępowania z dziećmi. Być może niektórzy absolutnie się nie zgadzają z naszymi sposobami walki o zdrowie dzieci. Macie do tego prawo! Raczej chodzi mi o zwrócenie uwagi na siłę natury, zachowanie intuicyjne i nie uleganie presji otoczenia. Wierzę, że skoro człowiek mógł przetrwać tysiące lat bez medykamentów, natura gdzieś tam wyposażyła go w pewne mechanizmy obronne. I nie oznacza to, że neguję stosowanie leków, to byłoby głupotą! Wielokrotnie ratowały one zdrowie moich dzieci. Jednak teraz trzy razy zastanawiam się przed podaniem różnych, przepisywanych przez lekarzy, specyfików, a bardziej „inwestuję” w zapobieganie poprzez naturalne karmienie, hartowanie i wielką dawkę miłości.

wtorek, 10 lutego 2015

Lekcja pokory

Od zawsze byłam niepokorna. Od zawsze nienawidziłam, kiedy mnie ktoś poprawiał. Nie cierpiałam być krytykowana, zresztą, kto lubi? Byłam (i nadal jestem) jedynaczką i zawsze chciałam mieć rację. W pewnym sensie byłam trochę egoistką, bo nigdy nie musiałam się z nikim dzielić, również racją.
Uważałam, że metody wychowawcze moich rodziców są beznadziejne i „kiedy ja będę miała dzieci to...” To „to” nadeszło wcześniej niż sądziłam. Miałam 21 lat, kiedy urodziłam Najstarszą. Byłam totalnie „zielona”, miałam pstro w głowie, ale byłam zawzięta, żeby udowodnić światu, jak sobie doskonale poradzę. Dopiero po latach widzę, jak wiele błędów popełniłam, jak bardzo wspierali mnie rodzice, choć wtedy wcale mi się tak nie wydawało. Czy wtedy dostałam lekcję życia? Chyba wtedy jeszcze nie. Dziecko jeździło na weekend do babci, w ciągu tygodnia często bywała z drugimi dziadkami. A ja w zasadzie miałam wolną rękę. Nie, nie odczułam bardzo zmiany. Poza tym Pierworodna była dosyć łatwym w obsłudze niemowlakiem, a potem dzieckiem. Dobrze radziła sobie w żłobku i przedszkolu. Oczywiście przypisywałam sobie te zasługi. Dopiero, kiedy poszła do szkoły, dostałam po głowie. Okazało się, że za Chiny ludowe nie będzie pamiętała o zadaniach domowych, sprawdzianach ani nawet drugim śniadaniu. Przeszliśmy prawdziwe męki na początku podstawówki. Wtedy pierwszy raz bardzo mocno odczułam, że jestem matką i że na mnie spoczywa odpowiedzialność. To było bardzo trudne. To było trudniejsze niż cokolwiek do tej pory.
Kiedy stan „podstawówkowy” zaczął się powoli normować, co nie oznacza, że wszystko szło gładko i Dziecko nagle dostało olśnienia i zaczęło nad wszystkim panować, pojawiła się na świecie Średnia. Phi! Co to dla mnie?! Drugie dziecko, spoko, przecież już wszystko wiem o macierzyństwie. W końcu już jedno „odchowałam” trochę. Muszę tylko zadbać o dobry poród i karmienie piersią, a wtedy to już będę mamą idealną, proste. No i w zasadzie częściowo było prosto. Poród poszedł jak po maśle, początek karmienia miód-malina. Jestem mamą doskonałą! Chwilowo... Nagle ni stąd, ni zowąd zaczęły się problemy z karmieniem. Średnia rzucała się przy piersi jak bym ją wrzątkiem chciała poić. Straciłam grunt pod nogami... Jak to? Przecież robię wszystko zgodnie z tym, czego się uczyłam i co jest napisane... Przecież wiem, jak opiekować się dzieckiem! Zresztą dziecko to dziecko, śpi, je, kąpie się i znowu je i śpi. Nie wiem, jak przetrwałyśmy ten ciężki czas, ale udało się. Nie powiem, miałam z tego satysfakcję, ale tylko my dwie (i może mój Mąż) wiemy, ile nas to kosztowało. Był też długi czas chorowania, kiedy poszła do żłobka. Zawsze się śmiałam, że kiedy Najstarsza chorowała, to była chwila spokoju, bo to był jedyny czas, kiedy ona się choć na chwilę zatrzymywała. Średnia była totalnym przeciwieństwem. Choroba to był koszmar – katar, płacz, wymioty, nieprzespane noce, no ciężko! Poza tym teraz obok małej Dzieweczki była druga, dorastająca, równie często upominająca się o swoje prawa. Trzeba było znaleźć czas dla nich obu. Co nierozerwalnie związane jest zawsze z ograniczeniem czasu własnego, który przecież trochę się skurczył. Ale robiliśmy to, bo jak można inaczej?
W międzyczasie prowadziłam rozmowy z koleżanką o jej córce – starszej od mojej Najstarszej o 3 lata. Zdawało się, że to niewiele. Moja Najstarsza wtedy wydawała mi się święta w porównaniu. Ona ze mną rozmawia, dzieli się swoimi problemami, pyta, nie zamyka się w pokoju, nie ma problemu z Internetem – ja to mam szczęście! A może właśnie nie? Może to moja zasługa, bo tak ją wychowałam? Ha ha ha! Dobre! Guzik prawda. Szybko się o tym przekonałam. Z miesiąca na miesiąc dostrzegałam symptomy, o których słyszałam od koleżanki... Kolejny cios! Wcale nie jestem taka dobra w te klocki... Wcale mnie nic nie ominie... I nie omija :)
Ale to jeszcze nie był koniec.
Średnia trochę podrosła. Była na tyle duża, że mogliśmy wrócić do dorosłego życia. I było cudownie! Koncerty, nowi znajomi, nowi przyjaciele, prawie co tydzień byliśmy na imprezie, poznawaliśmy ludzi, którzy byli naszymi idolami, robiliśmy sobie fotki, umawialiśmy się na następny raz, piliśmy, na drugi dzień cierpieliśmy, ale było cudownie! Nasze życie było takie, jak chcieliśmy (przynajmniej w tym momencie), żeby było.
I nagle cios! Dwie kreski! To niemożliwe!
Ale tak było i trzeba było się z tym zmierzyć. W jednym momencie świat odwrócił się o 180 stopni. Wszystko się zmieniło. Poza moim gdzieś tam w środku głosem, że znowu „phi, trzecie dziecko, czymże ono może mnie zaskoczyć?” Poród – phi, pójdzie jeszcze łatwiej niż przy Średniej, a obsługa? Z takim doświadczeniem, to mało kto może mi podskoczyć. I wszystko się, za przeproszeniem, posrało. Całe moje wyobrażenie o wspaniałym porodzie, w którym miałam tak nad wszystkim panować, po którym miałam poczuć tą cudowną euforię, poszło się paść! Mała (no właśnie, znowu dziewczyna!) postanowiła wyjść wtedy, kiedy Ona uznała za stosowne, czyli 7 tygodni wcześniej. I od tej pory wyobrażenie o mojej wiedzy na temat dzieci, ich wychowania, zachowania, przyzwyczajeń i rytmu dnia staje się coraz bardziej realne, to znaczy uświadamiam sobie, że ja nic nie wiem!

Dwie poprzednie Córki spały po kilka godzin, Ta prawie od początku niemalże nie potrzebowała snu. Tamte były dość sceptycznie nastawione do piersi, Najmłodsza uwielbia w ten sposób spędzać wolny czas... Przy starszych nie wiedziałam w ogóle, co to znaczy ząbkowanie, teraz każdy ząb okupujemy gorączką, krwią i absolutnym brakiem apetytu. Już teraz wiem, że choćbym przeczytała wszystkie książki świata, to i tak nie dowiem się wszystkiego. Moje dzieci nauczyły mnie, że życie nigdy nie układa się tak, jak sobie zaplanujesz. Jeśli coś może pójść nie tak – właśnie to nastąpi. A jedyne co możesz zrobić, to spojrzeć na to z boku i się dostosować. Nie da się muru przebić łbem, choćby był najtwardszy. Macierzyństwo to dla mnie największa i najlepsza lekcja pokory, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam. Ale nie żałuję jej, zmieniła mnie. 


wtorek, 3 lutego 2015

Nikt Cię tu nie chce!

I znowu On! Nienawidzę Go! Zawsze Go nie znosiłam, odkąd Go poznałam. Nie cierpię, kiedy przychodzi, zresztą nie tylko ja, wszyscy w domu Go nie lubią. Ale On jakby tego nie widzi, po prostu przychodzi, często nawet niezapowiedziany. Bez pytania!     I w momencie wszystko jest nie tak. Nawet nie można w spokoju     z mężem porozmawiać, tylko od razu trzeba warczeć... Córka też, Jedna, Druga i Trzecia, wtedy wszystko robi nie tak i trzeba poprawiać, zrzędzić itd. Do tego stopnia, że bajkę się czyta           z zaciśniętymi zębami. Naprawdę, również do tego jest zdolny!
A najgorsze jest to, że na początku się ukrywa, że to niby nie On, że to ktoś inny... I człowiek dopiero po pewnym czasie dostrzega, że to była mistyfikacja! Że to znowu On! A już tyle razy mówiłam, że już tego dość, następnym razem go nie wpuszczę, nie ma szans! I co? I nic, zrobił to podstępem!
A taki był spokój! Tak było dobrze przez dłuższy czas! Powoli zapomnieliśmy, że kiedykolwiek istniał. Wydawało się, że taki stan będzie trwał wiecznie... Marzenie ściętej głowy! Na dodatek myślałam, że to ja Go pierwsza zauważyłam... I znowu pomyłka, to Mąż i Najstarsza pierwsi Go wytropili, ale wiedzieli, że nie lubię     o Nim wspominać, więc milczeli. I dopiero, kiedy powiedziałam, że znowu jest, stwierdzili, że wiedzą o tym.
To niesprawiedliwe. Z powodu Niego wszystko się psuje... Nic nie cieszy... Wszystko denerwuje... On odbiera całą radość życia...
Na szczęście w końcu odchodzi. Wtedy jest cudownie, wszyscy są zadowoleni, nawet można do mnie podejść bez noża! Śmiejemy się, wygłupiamy, nie przeszkadza mi wylany sok na podłodze lub kubek postawiony w złym miejscu, już nie gotuję zupy w siedmiu garnkach i mogę w nieskończoność słuchać mądrości Średniej.
Niestety... to trwa do następnego razu... Kiedy znowu nas zaskakuje! I wszystko zaczyna się od początku. Co miesiąc.
Mój Kochany PMS-ie! Błagam, odpuść trochę! Bo rodzina mi każe mieszkać na korytarzu, a teraz zima i ciemno... i żul Marian... NIECH JA GO TYLKO SPOTKAM NA KLATCE!


niedziela, 1 lutego 2015

Rodzicielstwo bliskości na różnych levelach

Nigdy nie podchodziłam do wychowania dzieci systemowo. Szczerze mówiąc, nawet się nad tym szczególnie nie zastanawiałam. Postępuję z nimi tak jak każe mi intuicja i dana sytuacja. Czy z każdą moją córką postępuję tak samo? NIE! Bo każda jest inna. Nie wierzę w to, że dziecko jest białą kartą, którą my rodzice i otaczający je świat zapisuje. Każde dziecko rodzi się z własnym temperamentem, z własnymi doświadczeniami płodowymi i w różnym stanie fizycznym. I choćbyśmy chcieli, nie da się zaprogramować wychowania, bo mamy do czynienia z różnymi podmiotami naszych działań i nie można przewidzieć wyniku.
Ale nie o tym chciałam pisać. Chciałam pisać o rodzicielstwie bliskości. O rodzicielstwie bliskości w kontekście wieku dziecka. Jestem w tej doskonałej (aczkolwiek nie powiem, że łatwej) sytuacji, że mam prawdziwy przekrój wiekowy i mogę prowadzić niezłe obserwacje w tym temacie. O rodzicielstwie bliskości dowiedziałam się stosunkowo niedawno, bo też od niedługiego czasu zaczęłam podchodzić do mojego macierzyństwa również teoretycznie, pragnąc zgłębić różne mechanizmy, z którymi mam do czynienia na co dzień. I okazało się, że nieświadomie wychowuję w ten właśnie sposób moje dzieci. Wcale nie zamierzenie, tak po prostu. Doszłam również do wniosku, że wcale nie jest to takie skomplikowane, jednak trudność wzrasta wraz z wiekiem dziecka, a wygląda to następująco.
  1. Level EASY. Dotyczy dzieci od urodzenia do około 2. roku życia. Bliskość na tym etapie – nic prostszego. Dziecko płacze – mama biegnie i wyciąga „sprzęt”. Dziecko się uspakaja. Dziecko płacze – tata biegnie, przewija, kołysze, tuli. Dziecko zasypia. Dziecko płacze – mama biegnie, daje pierś – dziecko zapada w drzemkę... i tak dalej. Tego etapu nie da się, według mnie, przeżyć inaczej niż będąc blisko dziecka, również w nocy. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co ludzie mają na myśli mówiąc, że trzeba się dziecku dać wypłakać. PO CO?! Żeby się płuca rozwijały, słyszałam. Przecież one miały 9 miesięcy na rozwój i w chwili porodu są w doskonałej formie! Co za bzdury... Kolejną jest, że dziecko się przyzwyczai do noszenia. Przez całą ciążę było kołysane, co w tym dziwnego, że pragnie to czuć nadal? Dziecko jest zaprogramowane na rozwój. Kiedy przychodzi czas samo wykazuje chęci do samodzielnego poruszania się i wtedy wręcz wyrywa się z rąk, bo ono chce samo! Na tym najwcześniejszym etapie płacz dziecka zawsze jest informacją, że czegoś potrzebuje. Jest nakarmione, ma suchą pieluchę, nie jest mu za ciepło lub za zimo i nadal płacze? Widocznie potrzebuje tego, co najważniejsze – TWOJEJ MIŁOŚCI!
  2. Level MEDIUM – zaczyna się po zakończeniu Levelu EASY :) Dziecko jest już bardziej samodzielne, więcej potrafi, oddala się w sensie fizycznym od rodziców, którym często trudno jest to zaakceptować – biję się w pierś! Jestem okropną kwoką i bardzo ciężko mi przychodzi fakt „przecinania pępowiny”. Jest to również czas zmian w formie okazywania dziecku uczuć. Ono już nie potrzebuje ciągłego przytulania, noszenia, ssania piersi (aczkolwiek jeśli jest nadal karmione - super!). Do tego dochodzi bunt dwulatka (który najczęściej zaczyna się około 1,5 roku i trwa do osiemnastych urodzin...). Powiem szczerze, miałam czasem ochotę uciekać gdzie pieprz rośnie. Każdy, kto przeżył bunt dwulatka, wie o czym mówię. To, jakie emocje wirują wtedy w tym małym ciałku oraz w dużym ciele w postaci rodzica, trudno opisać słowami. Jednocześnie ma się ochotę przytulić małego brzdąca, który najwyraźniej sam nie wie, czego chce i zamordować go gołymi rękami (to pierwsze uczucie jak widać dominuje, bo moje dwie, które przez to przechodziły, żyją i mają się dobrze). I właśnie dlatego jest to poziom trudności średni. Nagle nasze poukładane życie i uczucia w stosunku do dziecka zostają zaburzone czymś, czego do końca nie rozumiemy. Nasz aniołek zachowuje się w jednym momencie jak diabeł w ludzkiej skórze i ma za nic naszą miłość i troskę, ON CHCE lub NIE CHCE! Tu i teraz. Ciężko jest się przestawić na bliskość aktywną, plastyczną, zależną od chwili. Za to moment, kiedy maluch zasypia i człowiek spojrzy na to małe ciałko, które się do niego tuli – magiczny! W momencie zapominamy wszystkie ciężkie chwile i przepełnia nas wspaniałe uczucie bezgranicznej miłości.
  3. Level HARD – nie wiem, gdzie znajduje się jego granica. Chyba gdzieś pomiędzy końcem podstawówki a początkiem gimnazjum – jest płynna. Chciałoby się być blisko, a jednocześnie nie wiadomo, jak to zrobić. Dziecko, z którym już w miarę doszliśmy do ładu po buncie dwulatka, znowu nam się wymyka. Orientujemy się, że nie znamy jego wszystkich znajomych, czy nawet większej części. Nie przychodzi do nas ze wszystkimi bolącymi go sprawami, tylko wisi na telefonie po kilka godzin i omawia sprawy z przyjaciółką. A przecież jeszcze kilka lat temu przychodziła pytać, co to jest pornografia... bo w szkole chłopcy coś opowiadali i głupio tak nie wiedzieć. Poza tym ma się w wrażenie, że w domu są naprzemiennie okresy wojny lub zawieszenia broni, wieczne przepychanki słowne, przeciąganie liny. Jak tu być blisko? Nie łatwo. Miałam czas, kiedy chyba z miesiąc nie rozmawiałam (tak naprawdę) ze swoją Najstarszą. Był to bardzo ciężki okres. Kiedy w końcu doszło do zawieszenia broni i pierwszego przytulenia po tak długim czasie, łzy płynęły gęsto. Prawie szlochałyśmy. Nam obu tego brakowało, ale żadna nie potrafiła wyciągnąć ręki pierwsza. Dorosłym bardzo trudno przychodzi przyznanie się do winy, czy powiedzenie dziecku słowa PRZEPRASZAM. Myślimy, że się przed dzieckiem zbłaźnimy czy poniżymy. Moje dzieci są mi wdzięczne, że jestem do tego zdolna, choć nie mogę powiedzieć, że przychodzi mi to łatwo. Ale w końcu od kogo mają się tego nauczyć jak nie od nas rodziców? Dziecko musi wiedzieć, że dorośli mogą popełniać błędy, ale też że można je naprawić. To daje im poczucie bezpieczeństwa, a to jedna ze składowych rodzicielstwa bliskości. I jeszcze kwestia zaufania. To chyba najtrudniejsze. Nastolatek przecież traci je wielokrotnie u swoich rodziców. Po każdym wyskoku Najstarszej wydaje mi się, że więcej NIE ZAUFAM, choćby się ziemia waliła, nie! I co? I ufam, na nowo, od początku, wciąż. Dlaczego? Nie wiem dlaczego! Chyba dlatego, że jestem mamą tego stworzenia zbuntowanego (przypominam, od czasu kiedy miało 1,5 roku) i inaczej nie potrafię. Zaufanie rodzicielskie jest wręcz postępowaniem nielogicznym. Gdyby te wszystkie wybryki dotyczyły naszego znajomego – już dawno zerwalibyśmy z nim kontakt. A dziecku daje się kolejne 100 szans.
Na czym więc polega moje rodzicielstwo bliskości? Na byciu z dzieckiem – na każdym etapie w inny sposób, bo ciężko przecież nastolatka karmić piersią, a noworodkowi tłumaczyć, w jaki sposób ma postępować. Trzeba tylko sobie uzmysłowić ich potrzeby na danym etapie rozwoju. Jedno jest niezmienne – potrzeba bliskości i poczucia bezpieczeństwa. Czy człowiek ma 1 dzień czy 30 lat potrzebuje przytulenia i akceptacji. Czasem, kiedy ściskam Najstarszą zastanawiam się, czy to nadal ja ją przytulam, czy to już bardziej ona mnie, bo przewaga jej wzrostu rośnie z każdym miesiącem.