czwartek, 2 lipca 2015

Miłość, miłość... też mi coś!

Wczoraj w apogeum doznań rodzicielskich (czytaj: wieczornych wrzasków związanych z kąpielą, myciem włosów, zabawą i niechęcią do przerywania tejże) spotkało mnie olśnienie. Zrozumiałam, czym jest MIŁOŚĆ RODZICIELSKA. To znaczy, przypuszczam, że Ameryki nie odkryłam i wiele już na ten temat powiedziano, jednakże tym razem poczułam to bardzo, poczułam to głęboko i dosadnie. I postanowiłam się tymi odczuciami podzielić.

Wydaje się, że uczucie wiążące rodziców z dzieckiem, to coś wyjątkowego, wspaniałego, niepowtarzalnego i pięknego. I może nawet coś w tym jest. Ale jak się nad tym głębiej zastanowić, to jest to uczucie maksymalnie irracjonalne.

Bo czy normalnym jest, że człowiek, któremu w życiu jest całkiem przyjemnie, nagle chce postawić je na głowie, zmienić wszystko, tylko dlatego, żeby pojawił się ktoś, dzięki komu nie będzie się wysypiał, będzie musiał mieć oczy dookoła głowy przez niemalże 24 godziny na dobę? Przez kogo mocno ograniczy się jego budżet? Przez kogo wszystkie codziennie czynności nabiorą nowego wymiaru, ponieważ będą musiały być wykonywane kilkadziesiąt razy dziennie, bo za każdym razem styczności z tą nową istotą na nowo? Kto normalny bierze sobie na głowę taką odpowiedzialność na całe życie? Kto o zdrowych zmysłach ma nadzieję wypocząć na krótkich wakacjach z grupką małych i większych ludzi, z których każdy pragnie i potrzebuje czego innego akurat w tym samym momencie? Komu zależy na tym, żeby na wszystkich możliwych powierzchniach płaskich były miliony malutkich odcisków tłustych paluszków? Albo sucha karma kocia lądowała w misce z wodą? Lub cała zawartość luksusowego płynu pod prysznic znalazła się w wanience dziecka? Kto pragnie dostawać w ciągu dnia kilkunaście zawałów serca obserwując własne dziecko w sytuacjach zagrażających życiu – tzn. w połowie schodów na piętro, tracące równowagę na tapczanie i lądujące na ziemię lub w sytuacjach zgoła nie zagrażających życiu, za to wyglądających tak właśnie – ogłuszający wrzask dziecka i bieg niczym sprinter, bo mrówki mu weszły na sandał i z pewnością zeżrą go łącznie z połową nogi!
Kto chce gotować obiad jedną ręką, bo druga jest zajęta noszeniem bąbla, któremu co prawda nic nie dolega, ale akurat w tym momencie ma potrzebę bliskości?
Kto funduje sobie na życzenie stres związany z późnym powrotem nastolatki z imprezy? Niekoniecznie w stanie najświeższym (tego akurat jeszcze nie doświadczyłam, za to sama... a tam, nie ważne :) ) Lub nieprzespane noce, bo dziecię ma gorączkę i kaszle niczym gruźlik.
Dla kogo miłym jest być wiecznie uślintanym, obrzyganym, ubabranym wszelkimi możliwymi płynami i wydzielinami fizjologicznymi? Która kobieta marzy o tym, aby cały dzień spędzać z niemowlakiem uwieszonym u piersi? Bez względu na porę. A który mężczyzna ma zamiar dzielić się z innym człowiekiem żoną aż do tego stopnia?

I jeszcze jedna zasadnicza rzecz! TO WSZYSTKO ZA DARMO! Kompletnie!

Trzeba przyznać, że jak się na tą sprawę spojrzy z dystansu, to wygląda dosyć niepokojąco.

Więc właśnie podczas mocnego odczuwania, że jestem rodzicielką, doszłam do wniosku, że ta osławiona miłość rodzicielska, to nic innego tylko mechanizm samozachowawczy gatunku! I wiem, że mogą pojawiać się głosy sprzeciwu, że nie, że to nie tak, że to prawdziwe uczucie itd. Ja nie mówię, że to nie jest prawdziwe! Chodzi mi o to, że to jedyny sposób, aby gatunek przetrwał. Nikt normalny nie jest w stanie wytrzymać hałasu i chaosu generowanego przez kilkoro dzieci, ba, czasami nawet jedno dziecko potrafi produkować tyle decybeli, co startujący odrzutowiec. Do tego trzeba dołożyć permanentne zmęczenie bez możliwości regeneracji, bo nikt inny nie chce (tłumacząc się niby nadmiarem obowiązków... - ale rozumiem!) wziąć na siebie takiego ciężaru i ogarnąć małej hołoty. Nikt, kto nie jest pod wpływem „miłości rodzicielskiej” nie zniesie tego na dłuższą metę! Sama mam nieraz mordercze myśli (pocieszcie mnie, że nie jestem sama) a propos moich wspaniałych pociech, choć przecież je kocham nad życie, a przynajmniej mój mózg tak mówi.

Dlatego uważam, że natura doskonale o tym wiedziała (być może poprzedziły to lata nieudanych prób) i „wymyśliła” sobie, że trzeba w jakiś sposób przywiązać tych rodzicieli do potomstwa, bo inaczej to będzie krucho z przetrwaniem. I stworzyła mieszankę hormonów i innych substancji, które powodują, że człowiek kocha.
Ale jak to sobie mądrze wymyśliła! Nie jest to takie tam krótkotrwałe działanie czarodziejskiej mieszanki. Trwa całe życie! Bez względu na to, jak się nam to potomstwo odpłaca, my twardo trwamy na stanowisku i akceptujemy, pomagamy, wspieramy, ubóstwiamy! To dopiero czary!

Oby zasoby odpowiednich substancji w naszych organizmach były „niewyczerpywalne”! :)

Ach, zapomniałabym. Żeby wynagrodzić rodzicom wszystkie troski dnia codziennego Natura wymyśliła również widok śpiącego dziecka – najpiękniejszy widok na świecie!