Wczoraj
w apogeum doznań rodzicielskich (czytaj: wieczornych wrzasków
związanych z kąpielą, myciem włosów, zabawą i niechęcią do
przerywania tejże) spotkało mnie olśnienie. Zrozumiałam, czym
jest MIŁOŚĆ RODZICIELSKA. To znaczy, przypuszczam, że Ameryki nie
odkryłam i wiele już na ten temat powiedziano, jednakże tym razem
poczułam to bardzo, poczułam to głęboko i dosadnie. I
postanowiłam się tymi odczuciami podzielić.
Wydaje
się, że uczucie wiążące rodziców z dzieckiem, to coś
wyjątkowego, wspaniałego, niepowtarzalnego i pięknego. I może
nawet coś w tym jest. Ale jak się nad tym głębiej zastanowić, to
jest to uczucie maksymalnie irracjonalne.
Bo czy normalnym jest, że człowiek, któremu w życiu jest całkiem przyjemnie, nagle chce postawić je na głowie, zmienić wszystko, tylko dlatego, żeby pojawił się ktoś, dzięki komu nie będzie się wysypiał, będzie musiał mieć oczy dookoła głowy przez niemalże 24 godziny na dobę? Przez kogo mocno ograniczy się jego budżet? Przez kogo wszystkie codziennie czynności nabiorą nowego wymiaru, ponieważ będą musiały być wykonywane kilkadziesiąt razy dziennie, bo za każdym razem styczności z tą nową istotą na nowo? Kto normalny bierze sobie na głowę taką odpowiedzialność na całe życie? Kto o zdrowych zmysłach ma nadzieję wypocząć na krótkich wakacjach z grupką małych i większych ludzi, z których każdy pragnie i potrzebuje czego innego akurat w tym samym momencie? Komu zależy na tym, żeby na wszystkich możliwych powierzchniach płaskich były miliony malutkich odcisków tłustych paluszków? Albo sucha karma kocia lądowała w misce z wodą? Lub cała zawartość luksusowego płynu pod prysznic znalazła się w wanience dziecka? Kto pragnie dostawać w ciągu dnia kilkunaście zawałów serca obserwując własne dziecko w sytuacjach zagrażających życiu – tzn. w połowie schodów na piętro, tracące równowagę na tapczanie i lądujące na ziemię lub w sytuacjach zgoła nie zagrażających życiu, za to wyglądających tak właśnie – ogłuszający wrzask dziecka i bieg niczym sprinter, bo mrówki mu weszły na sandał i z pewnością zeżrą go łącznie z połową nogi!
Kto
chce gotować obiad jedną ręką, bo druga jest zajęta noszeniem
bąbla, któremu co prawda nic nie dolega, ale akurat w tym momencie
ma potrzebę bliskości?
Kto
funduje sobie na życzenie stres związany z późnym powrotem
nastolatki z imprezy? Niekoniecznie w stanie najświeższym (tego
akurat jeszcze nie doświadczyłam, za to sama... a tam, nie ważne
:) ) Lub nieprzespane noce, bo dziecię ma gorączkę i kaszle niczym
gruźlik.
Dla
kogo miłym jest być wiecznie uślintanym, obrzyganym, ubabranym
wszelkimi możliwymi płynami i wydzielinami fizjologicznymi? Która
kobieta marzy o tym, aby cały dzień spędzać z niemowlakiem
uwieszonym u piersi? Bez względu na porę. A który mężczyzna ma
zamiar dzielić się z innym człowiekiem żoną aż do tego stopnia?
I
jeszcze jedna zasadnicza rzecz! TO WSZYSTKO ZA DARMO! Kompletnie!
Trzeba
przyznać, że jak się na tą sprawę spojrzy z dystansu, to wygląda
dosyć niepokojąco.
Więc
właśnie podczas mocnego odczuwania, że jestem rodzicielką,
doszłam do wniosku, że ta osławiona miłość rodzicielska, to nic
innego tylko mechanizm samozachowawczy gatunku! I wiem, że mogą
pojawiać się głosy sprzeciwu, że nie, że to nie tak, że to
prawdziwe uczucie itd. Ja nie mówię, że to nie jest prawdziwe!
Chodzi mi o to, że to jedyny sposób, aby gatunek przetrwał. Nikt
normalny nie jest w stanie wytrzymać hałasu i chaosu generowanego
przez kilkoro dzieci, ba, czasami nawet jedno dziecko potrafi
produkować tyle decybeli, co startujący odrzutowiec. Do tego trzeba
dołożyć permanentne zmęczenie bez możliwości regeneracji, bo
nikt inny nie chce (tłumacząc się niby nadmiarem obowiązków...
- ale rozumiem!) wziąć na siebie takiego ciężaru i ogarnąć
małej hołoty. Nikt, kto nie jest pod wpływem „miłości
rodzicielskiej” nie zniesie tego na dłuższą metę! Sama mam
nieraz mordercze myśli (pocieszcie mnie, że nie jestem sama) a
propos moich wspaniałych pociech, choć przecież je kocham nad
życie, a przynajmniej mój mózg tak mówi.
Dlatego
uważam, że natura doskonale o tym wiedziała (być może
poprzedziły to lata nieudanych prób) i „wymyśliła” sobie, że
trzeba w jakiś sposób przywiązać tych rodzicieli do potomstwa, bo
inaczej to będzie krucho z przetrwaniem. I stworzyła mieszankę
hormonów i innych substancji, które powodują, że człowiek kocha.
Ale
jak to sobie mądrze wymyśliła! Nie jest to takie tam krótkotrwałe
działanie czarodziejskiej mieszanki. Trwa całe życie! Bez względu
na to, jak się nam to potomstwo odpłaca, my twardo trwamy na
stanowisku i akceptujemy, pomagamy, wspieramy, ubóstwiamy! To
dopiero czary!
Oby
zasoby odpowiednich substancji w naszych organizmach były
„niewyczerpywalne”! :)
Ach,
zapomniałabym. Żeby wynagrodzić rodzicom wszystkie troski dnia codziennego Natura wymyśliła również widok śpiącego dziecka
– najpiękniejszy widok na świecie!