poniedziałek, 16 marca 2015

Grupa wsparcia

 Ostatnie wspomnienie szpitala wywołało we mnie bardzo skrajne emocje. Bo też nie jest to miejsce, gdzie można szczególnie wypocząć, zwłaszcza psychicznie. Dzieje się wiele. Dzieje się źle. Dzieją się tragedie, walka, przegrana...
Doświadczałam na co dzień zapachu krwi roniącej kobiety, widoku łóżka zalanego wodami płodowymi pękniętego pęcherza w 14 tygodniu ciąży lub łez niedoszłych, niestety, mam, słyszałam słowa „siostro, mam to dzieciątko na podpasce...” Współodczuwałam z nimi, cierpiałam i dziękowałam naturze, że dała mi taki silny płód. Pocieszałam i płakałam w poduszkę w obawie, że ja będę następna, bo przecież ogromna liczba kobiet wychodziła ze szpitala ze stratą. Ponadto przedmiotowe podejście lekarzy do nas, matek, obojętnie na jakim etapie życia dziecka – MATEK! - bolało okropnie. Na przykład stwierdzenie jednej Pani: „No, ta pani ciąża to wisi na włosku!”, choć walka o „tą ciążę” trwała już drugi miesiąc i dziecko trzymało się mocno. Tak po prostu, zero pozytywnej energii, wsparcia, nadziei. Przeżycia te pozostawiły we mnie bardzo głęboką bruzdę. Długo po wyjściu ze szpitala śniło mi się, że znowu tam jestem, że znowu oglądam te nieszczęścia.
I nie wiem, jak bym przez to wszystko przeszła, gdyby nie pewne osoby. Kobiety, które były tam ze mną. Wszystkie nas łączył jeden temat – nasze dzieci, których bardzo pragnęłyśmy, ale nagle coś stawało na przeszkodzie szczęśliwemu rozwiązaniu. Trafiłyśmy na siebie przypadkowo, w pewnym sensie byłyśmy na siebie skazane, bo nikt nie pytał, czy mamy ochotę leżeć akurat w tej sali, w tym towarzystwie. Leżałyśmy łóżko w łóżko i walczyłyśmy. O każdy dzień, o kolejny tydzień, o kolejne pozytywne usg. Niektóre dziewczyny pojawiały się na chwilkę, niektórych imion nie pamiętam. Niektóre nie chciały w ogóle rozmawiać, bo wszystko, co się działo, było dla nich tak strasznie trudne.
Ale były też kobiety, dzięki którym chciało się przetrwać kolejny dzień. Chciało się w ogóle otworzyć usta. Kobiety, które dodawały mi sił. Kobiety, z którymi rozmawiałyśmy nie tylko o naszych dolegliwościach, ale i bardzo intymnych szczegółach dotyczących naszego życia, rodzin, teściowych i przyjaciół. Śmiałyśmy się razem i wspierałyśmy ze wszystkich sił. Wrzucałyśmy dwójeczki do telewizora i przeklinałyśmy okropne jedzenie. Lepiłyśmy do materacy z powodu upału i dawałyśmy rady, co najlepsze na mdłości. Przekazywałyśmy doświadczenia poprzednich ciąż dziewczynom, które nosiły swoje pierwsze dzieciątko. Przekonywałyśmy do karmienia piersią, porównywałyśmy swoje brzuchy i wyniki usg, przeżywając ze łzami w oczach małe rączki i nóżki. I to było wspaniałe. Tworzyłyśmy dla siebie grupy wsparcia, czerpiąc i dając jednocześnie. To okropne, co powiem, ale tak bardzo nie chciałam, żeby niektóre z Was wychodziły ze szpitala! Nie, żebym życzyła Wam źle, ale tak dobrze mi z Wami było!
Podobnie było po urodzeniu Najmłodszej. Nie przypominam sobie, żebym po wcześniejszych porodach nawiązała z kimkolwiek w szpitalu choć najmniejszą więź. Tymczasem teraz było zupełnie inaczej. Byłyśmy sobie takie bliskie. Może dlatego, że wszystkie miałyśmy podobne problemy – wcześniactwo naszych dzieci. A może właśnie trafiłam na takie świetne dziewczyny. Pamiętam, że wychodząc ze szpitala ryczałam jak bóbr, nie mogąc wykrztusić nawet słowa pożegnania.
Z niektórymi z Was nadal utrzymuję kontakt, z niektórymi częstszy, z innymi rzadszy. Z niektórym w ogóle go nie mam, ale często myślę. Z niektórymi nadal nie możemy się spotkać, choć umawiamy od roku :)

Chciałam Wam bardzo podziękować! Bez Was nie dałabym rady! Cieszę się, że to właśnie Wy byłyście przy mnie w tych najcięższych chwilach w moim życiu!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz