Ostatnie
wspomnienie szpitala wywołało we mnie bardzo skrajne emocje. Bo też
nie jest to miejsce, gdzie można szczególnie wypocząć, zwłaszcza
psychicznie. Dzieje się wiele. Dzieje się źle. Dzieją się
tragedie, walka, przegrana...
Doświadczałam
na co dzień zapachu krwi roniącej kobiety, widoku łóżka zalanego
wodami płodowymi pękniętego pęcherza w 14 tygodniu ciąży lub
łez niedoszłych, niestety, mam, słyszałam słowa „siostro, mam
to dzieciątko na podpasce...” Współodczuwałam z nimi,
cierpiałam i dziękowałam naturze, że dała mi taki silny płód.
Pocieszałam i płakałam w poduszkę w obawie, że ja będę
następna, bo przecież ogromna liczba kobiet wychodziła ze szpitala
ze stratą. Ponadto przedmiotowe podejście lekarzy do nas, matek,
obojętnie na jakim etapie życia dziecka – MATEK! - bolało
okropnie. Na przykład stwierdzenie jednej Pani: „No, ta pani ciąża
to wisi na włosku!”, choć walka o „tą ciążę” trwała już
drugi miesiąc i dziecko trzymało się mocno. Tak po prostu, zero
pozytywnej energii, wsparcia, nadziei. Przeżycia te pozostawiły we
mnie bardzo głęboką bruzdę. Długo po wyjściu ze szpitala śniło
mi się, że znowu tam jestem, że znowu oglądam te nieszczęścia.
I
nie wiem, jak bym przez to wszystko przeszła, gdyby nie pewne osoby.
Kobiety, które były tam ze mną. Wszystkie nas łączył jeden
temat – nasze dzieci, których bardzo pragnęłyśmy, ale nagle coś
stawało na przeszkodzie szczęśliwemu rozwiązaniu. Trafiłyśmy na
siebie przypadkowo, w pewnym sensie byłyśmy na siebie skazane, bo
nikt nie pytał, czy mamy ochotę leżeć akurat w tej sali, w tym
towarzystwie. Leżałyśmy łóżko w łóżko i walczyłyśmy. O
każdy dzień, o kolejny tydzień, o kolejne pozytywne usg. Niektóre
dziewczyny pojawiały się na chwilkę, niektórych imion nie
pamiętam. Niektóre nie chciały w ogóle rozmawiać, bo wszystko,
co się działo, było dla nich tak strasznie trudne.
Ale
były też kobiety, dzięki którym chciało się przetrwać kolejny
dzień. Chciało się w ogóle otworzyć usta. Kobiety, które
dodawały mi sił. Kobiety, z którymi rozmawiałyśmy nie tylko o
naszych dolegliwościach, ale i bardzo intymnych szczegółach
dotyczących naszego życia, rodzin, teściowych i przyjaciół.
Śmiałyśmy się razem i wspierałyśmy ze wszystkich sił.
Wrzucałyśmy dwójeczki do telewizora i przeklinałyśmy okropne
jedzenie. Lepiłyśmy do materacy z powodu upału i dawałyśmy rady,
co najlepsze na mdłości. Przekazywałyśmy doświadczenia
poprzednich ciąż dziewczynom, które nosiły swoje pierwsze
dzieciątko. Przekonywałyśmy do karmienia piersią, porównywałyśmy
swoje brzuchy i wyniki usg, przeżywając ze łzami w oczach małe
rączki i nóżki. I to było wspaniałe. Tworzyłyśmy dla siebie
grupy wsparcia, czerpiąc i dając jednocześnie. To okropne, co
powiem, ale tak bardzo nie chciałam, żeby niektóre z Was
wychodziły ze szpitala! Nie, żebym życzyła Wam źle, ale tak
dobrze mi z Wami było!
Podobnie
było po urodzeniu Najmłodszej. Nie przypominam sobie, żebym po
wcześniejszych porodach nawiązała z kimkolwiek w szpitalu choć
najmniejszą więź. Tymczasem teraz było zupełnie inaczej. Byłyśmy
sobie takie bliskie. Może dlatego, że wszystkie miałyśmy podobne
problemy – wcześniactwo naszych dzieci. A może właśnie trafiłam
na takie świetne dziewczyny. Pamiętam, że wychodząc ze szpitala
ryczałam jak bóbr, nie mogąc wykrztusić nawet słowa pożegnania.
Z
niektórymi z Was nadal utrzymuję kontakt, z niektórymi częstszy,
z innymi rzadszy. Z niektórym w ogóle go nie mam, ale często
myślę. Z niektórymi nadal nie możemy się spotkać, choć
umawiamy od roku :)
Chciałam
Wam bardzo podziękować! Bez Was nie dałabym rady! Cieszę się, że
to właśnie Wy byłyście przy mnie w tych najcięższych chwilach w
moim życiu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz